Электронная библиотека » Ежи Довнар » » онлайн чтение - страница 5

Текст книги "Полтергейст"


  • Текст добавлен: 21 июля 2016, 03:40


Автор книги: Ежи Довнар


Жанр: Драматургия, Поэзия и Драматургия


Возрастные ограничения: +16

сообщить о неприемлемом содержимом

Текущая страница: 5 (всего у книги 7 страниц)

Шрифт:
- 100% +

Przez wieki istniały, oczywiście, i osoby-media. Inkwizycja papieska okrutnie rozprawiała się z takimi ludźmi. Opowiem wam teraz historię mojego końca. W takiej formie, w jakiej będzie ona podana w polskich środkach masowego przekazu dziesięć lat po naszej dzisiejszej rozmowie. Posłuchajcie.

W pomieszczeniu nic nie uległo zmianie, nikt się nie pojawił i nie zniknął, tylko Zaine zamilkł, a nieznany głos, niczym z taśmy magnetofonowej przypadkowo włączonego nie wiadomo gdzie magnetofonu, zaczął wypowiadać następujący tekst:


„Widmo zamku w Tarnowie”

Wiele złowieszczych tajemnic i zagadek skrywają w sobie pradawne polskie ziemie. Na wschodzie kraju wznoszą się mroczne ruiny ogromnego zamku w Tarnowie, należącego niegdyś do znanego szlachcica, którą pozostawił po sobie złą sławę w pieśniach i opowiadaniach polskiego i ukraińskiego narodu. Owego człowieka, który zasłynął swoim chorobliwym okrucieństwem, zwali księciem Jaremą Wiśniowieckim (1612–1651 r.).

Łowcy szczęścia.


Ta historia rozpoczęła się w środku gorącego lata, w dniu 17 lipca 1997 roku, kiedy to dwaj młodzi chłopcy z miasta Tarnów, postanowili poprawić swój statut materialny w sposób nie całkiem zwyczajny. Janusz Kempiński i Tadeusz Mirski – prawdziwe obiboki, którym już dawno sprzykrzyło się małomiasteczkowe życie, i którzy byli zdecydowanie przeciwni pracy na gospodarce, tam jak pracowali ich rodzice. Tym niemniej, życie w „nowej” kapitalistycznej Polsce, podobnie, jak i w Rosji, było pełne pokus, na które ciągle potrzebne były niemałe pieniądze. Przyjaciele już dawno rozmyślali nad tym, jak by się wzbogacić, zbytnio się nie wysilając, i dlatego na propozycję Mirskiego, aby pogrzebać w średniowiecznych podziemiach, Janusz odniósł się z entuzjazmem. Problem polegał na tym, że historie o skarbach zakopanych w dawnych czasach w zamku księcia Wiśniowieckiego były przekazywane wśród mieszkańców Tarnowa z pokolenia na pokolenie, z czasem obrastając w mnóstwo zagadkowych i tajemniczych detali. Jednakże pod stertą kłamstw kryło się tez kilka prawdziwych faktów historycznych, odnoszących się do tamtych czasów, kiedy to Rzeczpospolita Polska prowadziła napiętą wojnę z powstałymi przeciwko polskiemu uciskowi kozakami Bogdana Chmielnickiego.

Złota gorączka


Pod koniec lat 40-tych XVII wieku książę Jarema Wiśniowiecki był jednym z bogatszych magnatów na ziemiach polskich. Walczył z zaporożcami ryzykując życiem, właściwie nie poddawał się królewskim ukazom, przychodzącym z Warszawy. Problem polegał na tym, że większość ziem, należących do księcia znajdowało się na Ukrainie i dlatego w tej wojnie miał na uwadze nie tylko dobro państwowe, ale i także cele prywatne, broniąc przy tym swojego feudalnego interesu. Sam Jarema Wiśniowiecki był wybuchowy i zaczepny, co jest jak najbardziej typowe dla Polaków. Swego rodzaju dwuznaczność sytuacji jeszcze bardziej poddawała w wątpliwość księcia i wyostrzała jego ukryte wrodzone okrucieństwo. Sens przeciwności jego natury polegał na tym, że będąc polskim szlachcicem, książę Jarema był Rosjaninem z pochodzenia i jego przodkowie wiarą i prawdą służyli moskiewskim carom (przeważnie Iwanowi Groźnemu). Niejednokrotnie uczestniczyli w jego wyprawach wojennych. Sam Jarema, przysięgając królowi polskiemu, przez jakiś czas pozostawał prawosławnym, ale wkrótce przeszedł na katolicyzm. Nie minął rok, jak będąc w składzie armii polskiej wtargnął na rosyjskie ziemie, biorąc tym samym udział w otoczeniu Smoleńska (1632–1634). Od tego momentu książę ciągle dokazywał polskiej szlachcie, że on jako katolik „jest świętszy od papieża”. Wiśniowiecki był człowiekiem, o którym Bogdan Chmielnicki mówił, że jest „podwójnym zdrajcą”, dlatego że wydał swój naród i swoją wiarę. Jednakże fakty wyżej wspomniane, wcale nie umniejszają wielu zalet tegoż szlachcica: waleczność na polu bitwy, pomysłowość w prowadzeniu działań wojennych i nawet pewien talent dowódczy. Pomimo tego, że w walce z kozakami księcia prześladowały niepowodzenia, zawsze udawało mu się jakimś cudem wywinąć się z sytuacji bez wyjścia. Niejednokrotnie uchodził z życiem, będąc praktycznie całkowicie okrążonym, a kule wrogów ani razu go nie dosięgały. I tylko w jednym Jarema Wiśniowiecki zawsze okazywał się przegranym: męczyły go problemy finansowe. Ponieważ książę działał na własną rękę, więc i wojsko musiał utrzymywać z własnych środków. Większą część jego żołnierzy stanowili niemieccy najemnicy. Ciągły brak pieniędzy doprowadzał czasem Wiśniowieckiego do szału, i dlatego, będąc z natury skłonny do mistycyzmu, nie wymyślił niczego innego, niż to, aby za pomocą alchemii zdobyć tak potrzebne jemu złoto. Poszukiwania „kamienia” filozoficznego były w tym czasie prowadzone w sekretnych laboratoriach wielu krajów Europy przez wiele dziesiątek lat, ale, niestety, bez sukcesów. Jednakże książę był pewny, że uda mu się zawładnąć wielką tajemnicą alchemii, dlatego że wiele lat temu niejaki astrolog, jakoby przepowiedział mu niebywałą wielkość i nazwał go przyszłym „zbawicielem Polski”! I oto jesienią 1649 roku w podziemiach zamku tarnowskiego na rozkaz Wiśniowieckiego dostarczono niezbędne chemiczne, astrologiczne i magiczne środki. Wkrótce pod tyglami i w piecach zapłonął ogień, i praca zawrzała. Jednakże mijały dni, a księciu ciągle nie udawało się odkryć tajemnicy „magicznego porodzenia złota”. Całe noce aż do świtu spędzał w laboratorium razem z niemieckim uczonym, mnichem-alchemikiem, Fryderykiem Zaine, specjalnie wymeldowanym z Monachium. Głowa była odurzona dymem i oparami, kłębiącymi się nad kolbami. Obrączki, bransoletki, złote monety ze wszystkich krańców świata i nawet drogocenny krzyż kapłański poświęcony przez samego papieża był przetapiany dziesiątki razy w piecu. Mieszano różne zioła. To zielony, to niebieski, to znów jaskrawo pomarańczowy płomień wybuchał na dnie głównego kotła, a ołów, który, według przekonania chytrego Niemca, powinien był przekształcić się w szlachetne złoto, tak i pozostawał niepokaźnym szarym metalem. Czasami wydawało się, że cel jest bliski i tajemnica lada chwila zostanie odkryta, ale wtedy książę, dokładnie przestrzegający łacińskiej zasady „milczenie jest złotem”, nagle stawał się nad wyraz gadatliwym. Książę obsypywał Zainego drogimi prezentami i przekazywał w sekrecie swojej świcie, że wkrótce kupi całe pułki najemników: do tego czasu pozostaje tylko poczekać na następne doświadczenie. Ale następne doświadczenia, niestety, niszczyły tylko płonne nadzieje. Wiśniowiecki sposępniał, w milczeniu przechadzał się po komnatach zamkowych, i nie daj Bóg, aby ktoś w tym czasie pokazywał się mu na oczy. I oto pewnej nocy, jak powiadają legendy, książę Jarema Wiśniowiecki pogrążony w smutku zaprzedał swoją duszę diabłu!

Krzyk w nocy.


Ale wróćmy do początku naszej historii. O tym, co się wydarzyło w lochach zamku z Kępińskim i Mirskim, pisało później wiele polskich gazet. Oto jak się miały sprawy… Pomimo sprzeczności wśród lokalnych legend, wszystkie one miały wspólny punkt – laboratorium alchemiczne księcia Wiśniowieckiego znajdowało się bezpośrednio pod podłogą kaplicy zamkowej, a tajemne drzwi do niej znajdowały się za ołtarzem. Jednakże trafić do tego podziemnego pomieszczenia było niezwykle trudno, gdyż był zasypany, ponieważ w czasie wojny zamek był zbombardowany przez radzieckich lotników i mocno ucierpiał. Jednakże Kępiński i Mirski byli silnymi facetami, a łomy, kilofy i łopaty, które przyciągnęli ze sobą, powinny być pomocne, by rozebrać zniszczone pokrycia sufitu kaplicy. Gdy młodzi ludzie rozpoczęli pracę wczesnym rankiem, dopiero przed zachodem słońca przebili się do podłogi kaplicy, gdzie mieścił się ołtarz. Przez wiele godzin Janusz Kępiński i Tadeusz Mirski przetransportowywali resztki drewnianych bali, rozbierali zwały dachówek i wygrzebywali łopatami odpady budowlane. Pomimo tego, nie czuli zmęczenia: poszukiwaczy przygód ponaglała nadzieja, ażeby znaleźć cokolwiek prawdziwego. Wreszcie, najbardziej pracochłonne roboty zostały zakończone, i przyjaciele, mimo wszystko nie znaleźli tajemnych drzwi w podziemiach, wzięli się za dokładne obstukiwanie płyt podłogi, z nadzieją, że znajdą pod nimi pustkę. Co dziwne, udało im się to niemalże od razu. Jeszcze tylko kilka minut męczyli się, wywracając jedną z płyt za pomocą łomu. Ale ona z trudem wyszła ze swojego gniazda, i przed oczami poszukiwaczy skarbów ukazał się kwadratowy otwór, prowadzący dokądś w dół. Rozwinąwszy długi motek kaprynowego sznurka, zabrany z domu przez przezornego Mirskiego, poszukiwacze skarbów zaczęli schodzić w dół. Jako pierwszy, z niewielką latarką w ręku, do lochów zszedł Tadeusz. Nie minęła chwila, jak dotknął podłogi, o czym od razu poinformował Kępińskiego, pochylonego nad wejściem do podziemi. Tamten nie kazał na siebie długo czekać, i w oka mgnieniu przyłączył się do przyjaciela, włączając przy tym silną speleologiczną latarkę, podarowaną mu kiedyś przez znajomego. Porządnie się denerwując, przyjaciele oświecili pomieszczenie, do którego trafili, i … nie zobaczyli niczego interesującego! W jaskrawym świetle latarek dokładnie zarysowywały się kontury niezwykle przestrzennego pomieszczenia z ceglanym sufitem o łukowym sklepieniu. Królowały tutaj zniszczenie i pustka, albowiem przez wiele lat nie przedostawał się tutaj żaden człowiek. Masywne drewniane stoły z czarnego dębu pokrywała gruba warstwa zalegającego kurzu, nagromadzona tutaj przez długie lata, i dokładnie tak samo były nią pokryte liczne kolby i retorty grubego szkła, stojące na nich. Ochłonąwszy, przyjaciele zaczęli oglądać piwnicę w poszukiwaniu tego, po co tutaj przyszli. Jednakże ich nadzieja na znalezienie czegokolwiek wartościowego wkrótce zamieniła się w głębokie rozczarowanie: nie było ani śladu upragnionego złota i drogocennych kamieni. Znaleźli jedynie masę szklanych chemicznych naczyń, brązowe moździerze do rozcierania proszków, zgubioną przez kogoś niewielką srebrną monetę i kilka wymyślnych rzeczy o nieokreślonym przeznaczeniu. Koniec końców, poirytowani brakiem sukcesów w poszukiwaniach i bezsensowną stratą czasu, łowcy szczęścia postanowili wrócić do domu. Zabrawszy ze sobą na pamiątkę monetę i kilka moździerzy, podeszli do zwisającego z sufitu sznurka. I oto nagle wydarzenia zaczęły się rozgrywać z niezwykłą szybkością… Jak później opowiadał Kępiński, na początku odczuli za swoimi plecami jedynie lekki prawie że nieodczuwalny ruch, a potem niezrozumiały głos, pochodzący znikąd, stęknął i wychrypiał dziwne słowa: „Hilfe, hilfe!”. Rzuciwszy się w bok, przyjaciele obrócili się i skierowali przed siebie światła latarek. To, co zobaczyli przed sobą w jaskrawym świetle, na zawsze zapadło w pamięć młodych Polaków. Oświecona na tle oddalonego muru lochów, przed poszukiwaczami skarbów, ukazała się mroczna ludzka figura, lub raczej to, co po niej pozostało. Do odrętwiałych ze strachu młodych ludzi powoli zbliżały się ludzkie szczątki, ubrane w czarną sutannę z czarnym kapturem, zarzuconym na głowę! Schowana pod nim zielonkawa twarz była w silnym rozkładzie, i w tych miejscach, gdzie strzępy zgniłego ciała poczerniały i odpadły, widniała biała czaszka. Wydając dźwięki przypominające postękiwanie i raz za razem powtarzając wykrzywionymi ustami słowo: ”Hilfe”, okropne stworzenie zbliżyło się do ludzi i wyciągnęło do nich rękę…

Zaginiony bez śladu


Nieobecność Mirskiego i Kępińskiego zauważono dopiero na następny dzień. To, że nie było ich całą noc, ani trochę nie zdziwiło ich krewnych, ponieważ młodzi ludzie nie raz spędzali wieczory ze swoimi koleżankami i dosyć często zostawali u nich do rana. Jednakże, kiedy nie pojawili się do obiadu, matka Mirskiego, obdzwoniwszy wszystkich znajomych i nie znalazłszy syna, uderzyła na alarm. Fakt, że przyjaciele wybierali się na zwiedzanie ruin, był znany zarówno rodzicom, i wkrótce kilku policjantów zaczęło przeszukiwać zamek. Miejsce, gdzie Kępiński z Mirskim rozgrzebali zwały, od razu rzucało się w oczy, i dlatego stróże porządku upewnili się, że zaginieni chłopcy byli tutaj dzień wcześniej. Gdy policjanci podeszli do widniejącego w podłodze otworu, zobaczyli sznur, prowadzący w dół, ale kiedy jeden z nich spróbował za niego pociągnąć, niespodziewanie z podziemi usłyszeli ciężkie jęki. Momentalnie oceniwszy sytuację, będący na czele grupy wachmistrz ześlizgnął się po sznurze do lochów, i wkrótce na powierzchnię wyciągnęli Janusza Kępińskiego. Jak później obwieścił przybywszy na miejsce lekarz, młody człowiek znajdował się w stanie głębokiego szoku i słabo reagował na to, co się wokół niego działo. Ranny był niezwłocznie odwieziony do szpitala, gdzie zaaplikowano mu środki nasenne i zrobili zastrzyk uspokajający. Po dwóch tygodniach Kępiński ostatecznie przyszedł do siebie po przeżytym szoku. Tylko po tym czasie mógł dać policji mniej lub bardziej jasne wyjaśnienia. Opowiedział wszystko, łącznie z tym, jak pojawiło się straszne widmo, ale o tym, co wydarzyło się dalej nie wiedział nawet on sam. Tadeusz Mirski zniknął bez śladu, a jego ciała do tej pory nie odnaleziono, chociaż dodatkowe posiłki policji, które przybyły na miejsce zdarzenia, dokładnie przeczesały same ruiny i okoliczne lasy. Z materiałów polskiej prasy wiadomo, że po tym zdarzeniu wioska Tarnów stała się na pewien czas miejscem prawdziwego pielgrzymowania dla różnego rodzaju miłośników zjawisk paranormalnych i postrzegania pozazmysłowego. Wszyscy starali się wyjaśnić, co się z nimi stało, i składali oświadczenia na łamach gazet. Co się tyczy okropnego potwora, opisanego przez bohatera danego zdarzenia, opinie większości badaczy były podobne. Otóż przyszli oni do wniosku, że młodzi ludzie nie widzieli istoty żywej z ciała i krwi, a widmo nadwornego alchemika księcia Wiśniowieckiego – Fryderyka Zaine, prawdopodobnie, zabitego przez swojego pana w napadzie szału. Przecież słowo „hilfe” po niemiecku oznacza „pomóżcie!”…

Głos zamilkł, i stary mnich kontynuował:

– Oto będą łączyć moje imię z imieniem księcia, chociaż o „hilfe” nigdy pod żadnym pozorem nie prosiłem, pomimo tego że nie lubił on alchemików i prześladował ich w przeszłości, jak i w późniejszym czasie. Kiedy zakon jezuicki został założony na rosyjskiej ziemi, zaczęto mówić o nas – jezuitach: „voi alti di Giezu avete la mente al cielo le mani al mondo, lamina al diavolo»” (Wy, ojcowie jezuici, macie głowę na niebie, ręce na ziemi, a duszę u diabła). I było to po części prawdą… Ale powróćmy do osoby tego samego bogatego człowieka z Ukrainy, który w przypływie gniewu, jakoby, mnie zabił. Książę Wiśniowiecki, rzeczywiście, posiadał nieprzebrane bogactwa, a tacy ludzie, jak on, zawsze pragną jeszcze więcej. Podstawowe skarby przechowywano w stolicy – zwanej nie inaczej, jak imperium, w mieście Łubnie, pod Połtawą, pięćdziesiąt kilometrów od Mirogrodu, na brzegu Suły. Ale książę praktycznie tam nie przebywał, większość czasu spędzając na wyprawach. Należał on do jednego z trzydziestu najsilniejszych rodów, które kierowały prawobrzeżną Ukrainą. Razem z nim bywaliśmy często u Mniszków w Samborze. Ojciec Marianny, którego wierni nazywali pan kolatorowy (ponieważ przeznaczył środki na budowę kościoła) i który wypłacał dobry jurgielt (pensję) swoim poddanym, opowiadał nam, jak z Cudownego (Chudov) klasztoru przywieziono tutaj mnicha Juszkę, znanego jako Grigorij Otrepiew. Gdy powstawała legenda o następcy Iwana Groźnego, tutaj właśnie podpisywano gwarancję na otrzymanie przez niego ziemi smoleńskiej po zajęciu tronu rosyjskiego przez przyszłego Łżedymitra. Oto tylko ze mną, jak stwierdzą w późniejszym czasie, Wiśniowiecki się nie rozprawiał – odszedłem z tego świata z własnej woli. Nie udało się osiągnąć tego, czemu poświęciłem całe me życie, więc zdecydowałem się odejść. Chociaż początek był bardzo obiecujący. Mój gabinet był obstawiony czaszkami, szkieletami i wypchanymi zwierzętami, ptakami i owadami. W moim laboratorium alembiki, retorty i tygle byłe wypełnione zestawem, który powinien był w końcu dać pozytywne rezultaty. Byłem absolutnie pewien, że słoneczny promień, przechodząc przez ziemię, twardnieje i staje się złotem. Trzeba było tylko poczekać na pozytywne rozmieszczenie planet, kiedy Merkury będzie się znajdować się na przecięciu słonecznego i księżycowego światła. Czekałem cierpliwie. Przestudiowałem wszystkie istniejące manuskrypty w różnych językach, żeby odnaleźć singulae litterae (jedyna litera), która mogłaby stać się kluczem do odgadnięcia świętych słów. I oto kiedy nastąpił ów długo wyczekiwany moment, kiedy planety zajęły ostatecznie odpowiednie położenie, i kiedy oddziaływanie sił chemicznych powinno było zakończyć się sukcesem, założyłem rytualny palium (płaszcz) i w uroczystej ciszy wypowiedziałem magiczne wersy:

 
Jestem zbudowany z dziewięciu liter,
z czterech sylab.
Zrozum mnie!
Pierwsza sylaba składa się z trzech liter
trzy ostatnie z dwóch.
Zrozum mnie!
 

… Ale Pan Wszechświata nie chciał mnie zrozumieć, i nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. I oto wtedy wypiłem truciznę i opuściłem ten świat. A mój domine (pan), jego wielebna moc dostojny książę, zmarł w tajemniczych okolicznościach: zjadł świeże ogórki, zapił wodą i zmarł.

– A może woda była zatruta? – ktoś zapytał.

– Nie wyklucza się. Możliwe, że zrobili to szpiedzy Bogdana Chmielnickiego, z którym książę ciągle darł koty.

– Proszę nie wymawiać imienia tego zdrajcy narodu ukraińskiego. – wyglosil Kurbas.

– Chodzą pogłoski, że umowę z Rosją podpisał podczas choroby, w malignie. Więc nie do końca mógł zdawać sobie sprawę z tego, co robi. Do tego jeszcze wojna, którą wszczął przeciwko Polsce z powodów osobistych: rozgrabili jego majątek i uprowadzili narzeczoną.

– Ale to w żaden sposób nie umniejsza jego zdrady, tym bardziej, że jego ród wywodzi się z województwa lublińskiego, herbu „Abdank” i, w taki oto sposób, ma on polskie korzenie. Co się tyczy choroby, to można powiedzieć, że, powiedzmy, Mołotow źle się poczuł, podpisując umowę z Ribbentropem o rozbiorze Polski, a Beria niedomagał, uchwalając rezolucję na rozkaz o wysłaniu „niepewnych” elementów z Ukrainy na Syberię.

W tym momencie rozdał się krzyk sroki, i wszyscy zwrócili swój wzrok w kierunku Marianny Mniszek.

– Prawidłowo zrobił wojewoda Czarnecki, kiedy spalił chutor Subbotowo, należący do Chmielnickiego, i przykazał wykopać szczątki jego i jego syna Tymoteusza i wyrzucić ciała z grobów, tym samym je bezczeszcząc – opowiedziała wzburzona Marianna. – Widzę na waszych twarzach zdziwienie. Nie dziwcie się, chociaż postępek był bezbożny, ale za to można mu go wybaczyć, szczególnie patrząc nań z perspektywy czasu. Powiedziała to dusza wyższa ode mnie, a nie ja. Na pewno pomyśleliście, że moja dusza to wiecznie podróżująca sroka. Tak, dusza zamieniła się w nią po mojej śmierci w Kołomnie, gdzie zostałam zaciągnięta na rekolekcje (próba samotności), ale nie dlatego, że zostałam pozbawiona rozsądku, a dlatego że po egzekucji na moich oczach prawie straciłam mojego czteroletniego syna. W Rosji zawsze ludzi, którym nie potrafiono dogodzić nazywano szaleńcami i zaciągano ich do więzienia. Ciężko było odzyskać mi swoje dziecko, ponieważ mieszkałam już w obcym kraju i nie zaznałam tam spokoju. Czekając na mojego Wanię, śpiewałam pieśni, których nauczyła mnie moja mama, i szeptałam wiersze, których nauczyłam się w obcym kraju…

 
Nikomu nawet się nie śniło,
że sokolik taki się narodzi,
miodem w łonie bym go karmiła
w winie zamorskim kąpała
i w drogie złotogłowy owijała,
żeby kwitły patrząc na niego oczy moje
niestrudzenie od rana aż do nocy…
 

… A kiedy się urodził, to od razu zachorował na febrę i długo go leczyłam. Czego tylko nie próbowałam: kładłam krzyż na krzyż na progu miotełkę i siekierę, spryskując je wodą z węgielku, tak jak mnie uczyli. Smarowałam mu pięty potem końskim, i poiłam rosą z zajęczej kapusty trzy ranki pod rząd, i kładłam pająka do gniazda sroki, żeby ptak zadziobał gada. I dopiero to trzecie pomogło: jak tylko sroka jego połknęła, chłopczyk przeżył, chociaż był wycieńczony i słabowity… A potem, kiedy mnie pojmano, Worionka”, jak zwali go „zlydni”– ci demony, ci zle duchy – powiesili go na moich oczach. Powieszony trup synka przez trzy dni kołysał się na wietrze, i poprosiłam wtedy Matkę Boską, żeby pomściła śmierć niewinnego dziecka. Żeby ukarała całą dynastię Romanowów za jego i moją śmierć z rąk więźniów. Żeby Moskale niszczyli się wzajemnie i żeby ten naród nigdy nie zaznał spokoju i szczęścia. Moja klątwa spełniła się: bolszewicy rozstrzelali rodzinę ostatniego imperatora, a dyktator Stalin unicestwił połowę narodu rosyjskiego.

– Na zbyt wiele Pani sobie pozwala – kategorycznym tonem przerwał Mariannie Walery Filipowicz, “minister sprintu”, jak żartobliwie określali go koledzy. – Gdyby nie Stalin, to Rosja być może straciłaby połowę swoich mieszkańców. Ale tylko dzięki jego żelaznej woli i genialnemu umysłowi przeżyliśmy, zwyciężyliśmy na wojnie, odbudowaliśmy kraj, jakiego niegdzie indziej nie ma na świecie. – Borzow mówił, tak jak biegał, z szybkością dziesięciu słów na sekundę. Przecież nie na darmo nazywali go jednym z lepszych sprinterów świata wszechczasów.

– I tak oto poszła propaganda komunistyczna. – powiedział Łeś Kurbas, przykładając z wyraźnym grymasem prawą rękę do tego miejsca, gdzie kiedyś była wątroba. – Oczywiście, zbudowali, najpierw kosztem Gułagu, a potem kosztem okupowanych ziem Polski i krajów nadbałtyckich. I w rezultacie kosztem przyłączonych ziem do tak zwanego obozu socjalistycznego: Czechosłowacji, Rumunii, Bułgarii, Wegier.

– Nie potrzeba nam peanów – wtrącił się kapitan Goczniajew. – Lepiej żeby poczytał Pan sobie historię, zamiast trzymać się za wątrobę, w którą wetknął Pan sobie nóż na znak nierozerwalnej miłości do żony! Zresztą, przepraszam, to nie ma nic do rzeczy. – zrobił przerwę – Wyzwoliliśmy te kraje, o których Pan wspomniał, od brunatnej dżumy. Przy czym, nie tylko my jedni. Pośród nas byli i zachodni Ukraińcy, i Białorusini, i Polacy. Mogę nawet podać nazwiska pierwszych bohaterów Związku Radzieckiego, Polaków z pochodzenia.

– Proszę podać.

– Kapitan Władysław Wysocki, porucznik Juliusz Hibner, szeregowa Aniela Krzywień. Mogę podać nazwiska bohaterów – Czechów, Estończyków, wreszcie waszych rodaków. Otokar Jarosz – Czech, Arnol Meri – Estończyk, Iwan Kiluszyk – wasz rodak, urodzony we wsi Ostrów w okręgu Roweńskim. A ilu chrobrych zginęło, tych, co walczyli za wyzwolenie swojego kraju, jak i samej Europy w ogóle? Co się tyczy wyzwolenia Samboru, to w wojskach był rozpowszechniony nawet specjalny dekret Naczelnego Dowództwa. Zaraz pokażę wam jeden dokument, poczekajcie chwilę.

W oka mgnieniu hologram kapitana znikł z pola widzenia siedzących przy stole, rozległ się jakiś nieokreślony dźwięk, podobny do zawodzenia wiatru w przewodzie kominowym, i w przeciągu chwili pojawił się znowu na tymże miejscu. Po prostu, jak w bajce. Zrodziło się takie wrażenie, że w przeciągu tych kilku chwil zdążył on się oddalić, jak w wehikule czasu gdzieś w przestrzeń pozaziemską i, zwiedziwszy Centralne archiwum Armii Radzieckiej, znalazł na specjalny rozkaz odpowiedni dokument, i wrócił z powrotem. A czas na to przeznaczony, potrafił zatrzymać w sobie znany tylko sposób. W jego wyciągniętej ręce, owiniętej w wypłowiałe sukno wojennej bluzy wojskowej, była zaciśnięta kartka papieru, zwisająca ponad stołem.

– Proszę czytać.


DEKRET

NACZELNEGO DOWÓDCY


Do Marszałka Związku Radzieckiego, Koniewy

Wojska 1-ego Ukraińskiego frontu w wyniku zaciętych walk dziś, 7 sierpnia, opanowały miasto i ogromny węzeł kolejowy Sambor – ważny punkt oporu obrony Niemców na Pogórzu Karpackim.

W walkach o otoczenie miasta Sambor wyróżniły się wojska generała pułkownika Moskalenko, generała majora Byszewa, pułkownika Wasilewa, podpułkownika Sipuna, pułkownika Galcewa, pułkownika Andrienko, pułkownika Docenko; artylerzyści generała majora artylerii Lichaczowa, generała majora artylerii Sańko, generała-majora artylerii Kolesowa, pułkownika Dobrinekowa; czołgiści pułkownika Beliajewa; piloci pułkownika Bystrowa, pułkownika Juzejewa; saperzy generała majora wojsk inżynierii Warwarkina; łącznicy pułkownika Tarunina.

Na znak zwycięstwa, formacje i oddziały, najbardziej zasłużone w bojach za zdobycie miasta Sambor, wyznaczono do nadania odznaczenia „Samborskich” i nagrodzono ich orderami.

Dziś, 7 sierpnia, o godzinie 21 stolica naszej ojczyzny, Moskwa, oddała honory na cześć walecznych wojsk 1-ego Ukraińskiego frontu, które zajęły miasto Sambor, dwunastoma artyleryjskimi wystrzałami ze stu dwudziestu czterech dział.

Za doskonałe działanie bojowe wyrażam wdzięczność dowodzonym przez was wojskom, które uczestniczyły w walkach za wyzwolenie miasta Sambor.

Wieczna chwała bohaterom, którzy zginęli w walkach za wyzwolenie i niezależność naszej Ojczyzny! Śmierć niemieckim najeźdźcom!


Naczelny Dowódca

Marszałek Związku Radzieckiego J. Stalin


7 sierpnia 1944 roku [№ 164]


Wszyscy przeczytali dokument, po czym, zdaje się, Kurbas, zwrócił się do Goczniajewa:

– Przypuśćmy, że wyzwoliliście te kraje od brunatnej dżumy, chociaż pokazany przez was dokument w żadnym wypadku nie odpowiada temu, o czym tu mówimy. Lepiej objaśnijcie nam, dlaczego, wyzwoliwszy ich, Związek Radziecki nie dał im możliwości pozostania państwami niepodległymi, takimi, jakie były przed wojną? Byliby wam za to wdzięczni aż do śmierci. A Pana, dlaczego zostawili w Samborze, kiedy pochodzi Pan, jeśli się nie mylę, z Północnej Osetii? Bo byliscie prawdopodobnie enkawudzista.

– Po zakończeniu wojny zostałem mianowany na komendanta tego miasta – do 1951 roku był tutaj stan wojenny. Przecież ktoś musiał walczyć z ruchem banderowskim. Prości ludzie ze wsi sami prosili nas o to i ze łzami wdzięczności przychodzili do nas, kiedy jakąś z wiosek wyzwolono od bandytów.

– A jesteście pewni, że oswobadzaliście wioski właśnie od bandytów? Że od Niemców – to pewne. A od swoich, miejskich, kto was prosił? Lepiej wyjaśnilibyście ludności: my dojdziemy do Niemiec, rozgromimy faszystowską zarazę i wrócimy do domu, a wy tutaj sami wybierajcie władzę, która jest wam bliższa. W ten sposób zostaliby waszymi najlepszymi przyjaciółmi na najbliższe tysiąc lat. Proszę milczeć. A jak objaśni Pan rozstrzelanie bez sądu i śledztwa dziewięciuset więźniów politycznych więzienia w Samborze 27 czerwca 1941 roku? Mało tego, rozstrzelaliście ich tylko za to, że nie chcieli przyjąć ideologii komunistycznej, i w dodatku zostawiliście setki nie pochowanych ciał – ponieważ trzeba było się wycofywać przed niemcami. Czy nie tak? – Wszystko to jeden wymysł. Nie było żadnych ciał. A jeśli nawet były, to była to sprawka Niemców. Oni zawsze tak postępowali – popełniali przestępstwa, a potem zwalali na nas. Katyń, o którym ostatnimi czasy tak głośno mówią Polacy – to też ich sprawka. A obóz śmierci w Janowie na obrzeżach Lwowa? Ze względu na pełnioną służbę musieliśmy zapoznać się z tą nazistowską machiną do unicestwiania ludzi. Moge podac krotka jego historie. Ów obóz był stworzony na rozkaz samego Himmlera specjalnie dla spalania trupów radzieckich wojennych i wcześniej pochowanych więźniów państwowych. Dla takich celów stworzono Sonderkommando, składające się ze 126 ludzi, które ukończyło specjalny dziesięciodniowy kurs mielenia kości i spalania resztek ludzkich. A egzekucje nad żywymi, wiecie jak się odbywały? Mogę wam opowiedzieć. Większej profanacji ludzkiego życia i ciała nie widziałem. Więźniów rozstrzeliwano przy grze orkiestry i specjalnie dla tego celu napisanego tanga – wystarczyło osiem taktów, żeby ponownie załadować parabellum. Więziennym Volkswagenem komendant obozu, porucznik SS Richard Rokito, zwoził zewsząd aresztowanych muzyków, a brakujące instrumenty przywoził z opery lwowskiej. Orkiestrą kierował utalentowany skrzypek i dyrygent Jakub Munt i profesor konserwatorium Leon Sztriks. Na krótko przed podejściem wojsk radzieckich, zlikwidowano pozostałych więźniów – a dokładniej mówiąc – rozstrzelano ich w duchu wagnerowskich misterii. W sumie, faszyści rozstrzelali w jankowskich piaskach sto czterdzieści tysięcy więźniów. Sto czterdzieści tysięcy… przy dźwiękach muzyki. Wszystkie egzekucje odbywały się przeraźliwie monotonnie, z charakterystyczną dla Niemców pedantycznością. Zazwyczaj na plac główny, stanowiący centralną część obozu, wyprowadzano aresztowanych członków orkiestry. Stojąc w zamkniętym kręgu, pośród krzyków i łkań torturowanych ofiar, grali przez kilka godzin tą samą melodię – „Tango śmierci” – tak nazywali ją więźniowie. Kto ją napisał? Któryś z więzionych kompozytorów. Narodziwszy się w obozie, melodia tak i pozostała razem z rozstrzelanymi muzykami. Tragedia miała miejsce w przeddzień wyzwolenia Lwowa przez oddziały Armii Czerwonej, kiedy to Niemcy zaczęli likwidować obóz w Janowie. Owego dnia czterdziestu członków orkiestry oddelegowano do okręgu, który ciasno okrążyli uzbrojeni strażnicy. Rozległ się rozkaz „Muzyka!” – i dyrygent orkiestry, jak zwykle, machnął ręką. W tym momencie rozległ się wystrzał, i dyrygent padł martwy na ziemię. Ale dźwięki tanga roznosiły się dalej pośród baraków. Na rozkaz komendanta każdy członek orkiestry wychodził na środek, kładł swój instrument we wskazane miejsce, rozbierał się do naga, po czym rozległ się wystrzał, i człowiek padał martwy. Mam jeden dokument – fotografię, którą przedstawiono nie gdzie indziej, jak na procesie Norymberskim. Zrobił ją więzień-fotograf z okien więzienia na trzecim piętrze. Kiedy w czasie przeszukiwań znaleziono tą fotografię i „Leicę” jej autora, zostal powieszony. Ale fotografia razem z archiwum SS dostała się do rąk żołnierzy radzieckich. Spójrzcie.

Wśród materiałów archiwalnych, po które przylatywał ostatnim razem duch Goczniajewa, pojawiła się wcześniej wielokrotnie drukowana, pożółkła kopia, zrobiona z tego słynnego przygnębiającego oryginału z 1942 roku. Jeśli chodzi o nas, – kontynuował – to naszym największym przestępstwem, jeśli można tak się wyrazić, było wykorzystywanie tutaj w Samborze, budynku towarzystwa bibliotecznego „Oświecenie” jako stajnie dla koni oficerskich. Wydarzenia miały miejsce w okresie pierwszej wojny imperialistycznej, kiedy miasto we wrześniu 1914 roku było zajęte przez wojska rosyjskie. Zrobiono to tylko dlatego, że tutaj, na rosyjsko-austriackim froncie, przyjeżdżał z inspekcją rosyjski imperator Mikołaj II, i spotykał się z generałem Brusiłowem, który w owym czasie dowodził tymże frontem. Tutaj realizowali oni przegląd tzw. dywizji tubylczej. Jeśli nie słyszeliście o niej, to mogę wam opowiedzieć. Przez Lwów i Sambor pod koniec 1914 roku przemaszerowała na pozycjach dzika dywizja konna, jak ją nazywali, składająca się z przedstawicieli kaukaskich narodowości. Wszyscy byli na koniach, zwracali się do napotkanych ludzi na „ty” i praktycznie nie uznawali poszanowania stanowisk. Ilja Lwowicz Tołstoj, syn wielkiego pisarza, specjalnie przyjechał do Lwowa, żeby opisać pokaz „przejeżdżających wyłonionych drogą awansu”. Cytuję z pamięci: „…przez centrum miasta, naprzeciwko hotelu „George” o godzinie 12 przechodziły pułki konne w rytm skrzypiących melodii, wygrywanych przez muzyków na zurnie, na kaukaskie motywy ludowe. Na brzegu rzeki San na początku lutego 1915 roku, rozpoczęli walki z armią austriacką…”


Страницы книги >> Предыдущая | 1 2 3 4 5 6 7 | Следующая
  • 3.3 Оценок: 6

Правообладателям!

Это произведение, предположительно, находится в статусе 'public domain'. Если это не так и размещение материала нарушает чьи-либо права, то сообщите нам об этом.


Популярные книги за неделю


Рекомендации