Текст книги "Полтергейст"
Автор книги: Ежи Довнар
Жанр: Драматургия, Поэзия и Драматургия
Возрастные ограничения: +16
сообщить о неприемлемом содержимом
Текущая страница: 4 (всего у книги 7 страниц)
– Nie, nie trzeba. Nic się nie stało. Po prostu, zaczęliście opowiadać o ludziach, którzy urodzili się w tym mieście i ja zobaczyłam ich na własne oczy.
– Jak to możliwe, że na własne oczy?
– Nie wiem. Po prostu zobaczyłam, i tyle. Byli jak żywi i szli wzdłuż długiego tunelu.
– Czy Pani przypadkiem nie jest jasnowidzem?
– Nie wiem. Jeszcze kilka lat temu nic takiego podobnego ze mną się nie działo. Wydaje mi się, że mogę ich tutaj wezwać i oni się pojawią.
– Czyżby? To ci dopiero!
Po tak entuzjastycznym okrzyku, Walery Filipowicz nagle się zaciął, przypomniał sobie swoją partyjną przynależność, zajmowane przez niego wysokie stanowisko, po tym, jak pobił fenomenalne rekordy i opuścił wielki sport. Uspokoiwszy się, odszedł od Hanki i siadł na swoje miejsce. Dla niego cała ta spirytystyczna mistyfikacja, o której dopiero co usłyszał, była burżuazyjną rozrywką, która nie jest godna wysokiego miana komunisty: po ideologicznych czystkach wśród uczestników olimpiady w Monachium, takich rzeczy bał się najbardziej na świecie.
– Powiem Panom więcej. Teraz, w danej chwili, słyszę w głowie muzykę wszystkich czasów i epok, wszystkich kompozytorów, którzy kiedykolwiek żyli i tworzyli. W mojej duszy gra ogromna orkiestra symfoniczna, w której każdy instrument wykonuje utwór określonego kompozytora, ale w żadnym wypadku owa gra nie przekształca się w dodekafonię, wprost przeciwnie, słychać w niej oddzielny wielogłos.
– Wstrząsające. A czy Pani mimo wszystko kogoś widzi? – spytał się czarującym głosem Romik.
– Zaraz Panu opowiem.
Hanna oderwała się na jakiś czas od rzeczywistości, wspominając momentalnie wszystkie epizody ze swojego życia, związane z głosami różnych ludzi, dokładnie przez nią słyszanych, ale, których nigdy wcześniej nie spotykanych w swoim życiu; z przeczytanymi książkami, których nigdy nie otworzyła; z przemieszczaniem się w czasie i przestrzeni. Przyszły jej teraz do głowy przeczytane przez nią kiedyś historie o znanych, mało znanych i w ogóle nieznanych ludziach, którzy tak, jak i ona, byli obdarzeni nadprzyrodzonymi zdolnościami. Na przykład o Hrabim di Cagliostro, który lubił demonstrować za stołem medialnym swój słynny numer z „gołąbkami”, i który zawsze robił niezapomniane wrażenie na uczestnikach seansu. W czasie pobytu w Rosji di Cagliostro udało się trzykrotnie powiększyć prywatny skarbiec księcia Potiomkina, a także wyleczyć nieuleczalnie chore dziecko hrabiów Stroganowych. Co prawda, po tym wydarzeniu został przyłapany na zamianie dziecka i na oszustwie, za co był wygnany poza granice Imperium Rosyjskiego. Ale wyjeżdżając, pozostawił po sobie do tej pory nierozwiązany trik z podpisem w księdze przygranicznej. Okazało się, że di Cagliostro przekroczył granicę w trzech miejscach jednocześnie, o czym świadczył jego własny podpis, pozostawiony w tym samym czasie w trzech punktach przygranicznych. Zagadka pozostała do dziś nierozwiązana. Podobne wydarzenie miało miejsce u Sai Baby, kiedy widziano go od razu w trzech miejscach jednocześnie, siedzącego przy łóżkach chorych. Hanna przypomniała sobie także o znanym polskim medium, Franku Klusce, który nagle znikł na jednym z przeprowadzanych przez niego seansów. Siedział na krześle pośród uczestników seansu, którzy stworzyli łańcuch-medium, trzymając się za ręce. Kiedy jego widmo poszarzało, uczestnicy zauważyli, że krzesło medium jest puste. Włączono światło, ale Kluski w pokoju nie było. Goście wybiegli na korytarz, i w trzecim, co do kolejności pokoju odnaleźli medium, siedzącego na kuszetce. Kiedy go obudzili, nie wiedział, gdzie się znajduje, chociaż pamiętał o początku seansu i o tym, że zapadł w trans. Okazało się, że drzwi od pokoju, w którym odbywał się seans, były zamknięte od wewnątrz.
Hanna przypomniała też sobie historię z filipińskim żołnierzem, pracującym jako strażnik przy pałacu gubernatora Manili, który był świadkiem jego zabójstwa. On to niespodziewanie znalazł się w Meksyku, w odległości 17 tysięcy kilometrów, i opowiedział o tym tragicznym wydarzeniu. Jednakże nikt mu nie uwierzył. Ale kiedy kilka miesięcy później, do Meksyku przypłynął statek z Manili, członkowie załogi potwierdzili fakt zabójstwa gubernatora, ze wszelkimi szczegółami, które przytoczył żołnierz. Dziś to wydarzenie nie było by czymś nadzwyczajnym, jeśli brać pod uwagę, że miało ono miejsce w 1654 roku, kiedy jeszcze nie było dobrze rozwiniętych połączeń komunikacyjnych.
Albo ta historia z mniszką, która dokładnie w tym samym czasie nawracała na chrześcijaństwo amerykańskich Indian, i jednocześnie przebywała w swoim klasztorze w Hiszpanii…
Te wspomnienia aktywizowały nie tylko pamięć Hanny, ale też funkcje całego jej organizmu, dlatego też po krótkiej przerwie, nie krępując się, powiedziała:
– Przepraszam was bardzo, ale jestem kobietą i mam tak zwane „trudne dni”, więc muszę na sekundę was opuścić.
Hanna wstała i poszła na przeciwległy koniec korytarza. Mężczyźni, naturalnie, pozostawili daną kwestię bez komentarza. Walery Filipowicz rozłożył świeży numer leżącej na stole „Prawdy” i zaczął czytać artykuł wstępny, a Romik wyszedł na klatkę schodową zapalić papierosa.
Kilka minut później cała trójka spotkała się przy stole. Owładnęła nimi ciekawość, i tylko Hanna, jako rozsądna i uparta osoba, postawiła sobie za cel doprowadzić do końca eksperyment nad sobą i swoimi nadprzyrodzonymi zdolnościami, a jej nowi znajomi – mieli być świadkami tego, co nastąpi. Wszystko jedno, przecież naocznych świadków, – doszli obaj do wniosku – którzy by donieśli w odpowiednie organy, o tym jak to dwaj członkowie partii uczestniczyli w seansie spirytystycznym, się nie znajdzie. A do tego nie wiadomo, czy cały ten seans w ogóle się uda.
Podobnie jak i somnambulizm wyciąga z łóżka lunatyka i zmusza go do poruszania się w kierunku ziemskiego satelity, tak i medium, które poczuło w sobie zdolności przyciągania do siebie duchów, nie pozostawi idei grawitacji w spokoju, dopóki nie uda mu się sprawdzić jej eksperymentalnie. Hanna znowu podeszła do akwarium, przeniknęła wzrokiem przez powierzchnię wody, prawie że wnikając w każdą jej cząsteczkę, w każdy atom. Po czym poprosiła go przenieść, postawić pośrodku stołu i zgasić światło. Kiedy wszystko wykonano, rozprostarła ręce nad szklaną kulą: jej wszystkie siły wewnętrzne zostały skoncentrowane na jednym przedmiocie. Nastąpiła maksymalna koncentracja uwagi, do której zdolni byli tylko wyjątkowi ludzie, tacy jak indyjscy jogini. W tym czasie na białej ścianie wyświetlił się nagłówek, napisany czarnymi literami z dokładnie wydzielonymi słowami:
SEANS SPIRYTYSTYCZNY LUB WYWOŁYWANIE DUCHÓW
A troszeczkę niżej widniał zagadkowy trójkąt, przeszyty igłą i sierpem, z czymś na kształt oka na jego wierzchołku.
Symbol nekromancji
Nagle Hanna ujrzała dokładnie twarze tych pięciu, których spotkała pół godziny temu w ciemnym korytarzu swojej świadomości. Każda z pływających rybek przekształciła się w owalny portret jednej z postaci, pochodzących z przywidzeń. A trochę później ona i wszyscy obecni usłyszeli stukot i głosy, począwszy od męskiego zachrypniętego aż do wysokiego, prawie że histerycznego, kobiecego. Stojące przy ścianie krzesła zadrżały, i niewidzialne ręce przeniosły je do stołu i postawiły w półokręgu na puste miejsca znajdujące się obok siedzących. Niektóre nawet zaskrzypiały, być może, pod wpływem ciężaru niewidzialnych ciał, które się nań wspięły. Nastąpiła cisza, którą przerwał niski i głęboki głos Hanki:
– Ja, Hanna Chęcińska, oddaję swoje ciało do czasowego wykorzystania przez każdego z was. I robię to w imię unikalnego eksperymentu, którego jeszcze nikt nie przeprowadzał. W wyniku katastrofy lotniczej i mojego „przedśmiertnego” stanu zrodziły się we mnie mediumiczne zdolności, które są dowodem na istnienie życia po śmierci i, które chcę sprawdzić na wszystkich tu obecnych. Po raz pierwszy doznałam tych odczuć po przeczytaniu kilku książek i po obejrzeniu dwa lata temu filmu reżysera Jacka Koprowicza pod tytułem „Medium”. Ale wtedy to było jedynie przeczucie czegoś paranormalnego. Dopiero po jakimś czasie odczułam w sobie zdolność do jasnowidzenia, która dawała mi możliwość widzieć dusze w ich przedśmiertnej postaci, w postaci żywych ludzi, i przywoływać je do siebie. Jeśli się mylę lub tylko mi się tak wydaje, że tak jest, niech mnie ukarzą złe moce, i nigdy więcej nie będę uczestniczyć w tym życiu w roli głównej. Pojawcie się, panowie, w tej realnej postaci, w której kiedyś żyliście na tej planecie, na tej cząstce ziemi!
Po tych słowach ziemia się zachwiała, poruszyły się zasłony na oknach, i nagle w pokoju… zapachniało prawdziwą kawą, tą samą, którą w tych czasach można było spróbować tylko w Arabii Saudyjskiej lub w Brazylii. Po krótkim czasie wszyscy usłyszeli ptasi krzyk, podobny do krzyku sroki, i na każdym z pięciu ustawionych krzeseł zaczęły powoli zarysowywać się kontury ludzi, przy czym tylko ich owalne portrety od pasa w górę, jak gdyby wiszące nad krzesłami. Proces ten przypominał wywoływanie fotografii na papierze w czerwonym pokoju, z tą tylko różnicą, że tam wyłaniają się kontury ludzi na papierze, a tutaj pojawili się ludzie w realnej postaci, na jawie. Kiedy proces się zakończył, wśród obecnych znaleźli się ludzie w różnym wieku, z różnych epok i stanów społecznych. Wszyscy świecili się jakimś pomarańczowym światłem, i gdyby ktoś chciał ich dotknąć, to ręka tego człowieka przeszła by na wylot i nie poczułaby w ogóle istnienia ciała. To były hologramy nagle ożywionych ludzi, a, dokładniej, tego, co po nich zostało po śmierci.
– Jestem wam wdzięczna – znowu zabrzmiał rozkazująco głos Hanny. – A teraz, proszę, abyście się przedstawili obecnym tutaj na sali ludziom.
Pierwszy odezwał się mnich. Podniósł rękę do góry, a dokładniej, połączone ścięgnami wyschnięte kości, i zdjąwszy z głowy kaptur, pokazał swoją prawie zbutwiałą przez czas czaszkę:
– Nazywam się Fryderyk Zaine. Pochodzę z Monachium i byłem nadwornym alchemikiem w zamku księcia Jaremy Wiśniowieckiego w Tarnowie. Jeszcze za swojego życia widziałem, co się działo w minionych wiekach, i to, co miało miejsce już po mojej śmierci. Tacy ludzie, jak ja, nie mogą znaleźć dla siebie stałego miejsca zamieszkania, dlatego, że podróżują w czasie i przestrzeni, i dzięki temu, żyją w różnych miejscach ile dusza zapragnie. Przez jakiś czas żyłem tutaj, w Samborze, u zarządzającego królewskim majątkiem, wojewody sandomierskiego i starosty miasta Lwowa, Jerzego Mniszka. Co prawda, w tym czasie był już on pozbawiony wszystkich swoich tytułów i gorzko opłakiwał los córki i swojego czteroletniego wnuka. Zmarł w 1613 roku, na rok przed Pani śmiercią, – przy czym mnich obrócił się w stronę kobiety w stroju średniowiecznym – nie doczekawszy się Pani powrotu do Polski. A propos, jego zamek stał w tym samym miejscu, gdzie teraz stoi szpital, w którym się znajdujemy.
– Dokładnie tak – kapryśnym i piskliwym głosem przerwała mu młoda kobieta. – Jestem tą samą opłakiwaną córką, która urodziła się w Laszkach Murowanych, ale tuz odrazu byla przewieziona do tego zamku w 1588 roku, rok po koronacji króla Zygmunta. Pamiętam, jak będąc małym dzieckiem, przyjechałam z ojcem na zaproszenie do Krakowa, i grałam w piłkę w wawelskich komnatach, i jak kaznodzieja króla Piotr Skarga dawał mi pierwsze lekcje języka polskiego.
– A, być może, opowie nam Pani coś więcej? Na przykład coś na temat koronacji króla polskiego – przecież to takie interesujące?
– Pamiętam tylko te wydarzenia, które miały miejsce po moich narodzinach, dlatego też nie mogę pamiętać koronacji króla. Ale był na niej obecny mój ojciec, wtedy jeszcze radomski kasztelan, i, kiedy podrosłam, w taki oto sposób opisywał to wydarzenie. „Pierwsi panowie, duchowni i świeccy, idą w stronę zamku królewskiego i zatrzymują się przed samymi drzwiami, a do królewskiej komnaty wchodzą tylko arcybiskup z biskupami i z marszałkiem koronnym wielkim. Następnie ubierają króla w dalmatyk i biorą go pod obie ręce. Co przedniejsi panowie niosą przed nim koronę i berło, jabłko i miecz i wszystko to, po przyjściu do kościoła, złożą na ołtarz. A król siądzie na tron, i arcybiskup będzie deklamować jego prawa i obowiązki wobec Rzeczypospolitej, a król przysięgnie, że będzie ich przestrzegał i na potwierdzenie swoich słów położy się krzyżem. Potem wstanie na jedno kolano i wtedy arcybiskup namaści go i włoży mu na głowę koronę. Na drugi dzień król wyjdzie do prostego ludu, na krakowski rynek na którym będzie stać scena przygotowana dla jego tronu. Tam będzie przysięgać, jak za książąt lennych, i rycerzy będzie stawiać”.
– A nie mogłaby Pani opowiedzieć teraz o sobie, i jednocześnie przedstawić się tym, kto Pani nie zna? Przecież pan Mniszek, jak wiadomo, miał dwie córki – Hanna zadała kolejne pytanie.
– Jeśli ktoś nie wie, – dumnie dodał hologram kobiety, podkreślając ostatnie słowo, – Marianna Mniszek, była młodszą córką właściciela tego zamku i jego żony Jadwigi Targo, a także byla… carycą rosyjską. A propos, – niech będzie dane do waszej wiadomości – ja byłam pierwszą kobietą, koronowaną w Rosji przed Katarzyną I, i szkoda, że nie ostatnią, niech będzie moja wola. Niestety moja władza, nie rozpowszechniała się poza mury tego zamku. Tutaj w 1605 roku w miejscowym kościele odbyły się zaoczne zaręczyny moje z carem rosyjskim. Diakon Afanasij Iwanowicz Własiew odtwarzał postać pana młodego-cara Grigorija Otriepiewa, który rok wcześniej wyjechał stąd do Moskwy, aby zająć miejsce na tronie. Właśnie stąd wieźli razem z nim listy Rusinow dla Rosjan, którzy pragnęli widzieć na tronie syna Iwana Groźnego, łącząc tym samym w swoich myślach koronę Litwy i Polski z koroną Rosji. Po roku czasu wyjechałam z Moskwy w towarzystwie ogromnej świty i pięciotysięcznego wojska, ażeby obok męża zasiąść na tronie carskim. W mojej świcie byli stajenni, kuchmistrzowie, podstoli, kucharze, garderobiane, prowadzone przez damy dworu. Byli także włoscy symfoniści, niemieccy i węgierscy dragoni, ukraińscy kozacy. A propos, wczoraj minęło – ni mniej ni więcej – jak trzysta osiemdziesiąt lat od dnia mojej koronacji. Proszę nie zapominać o tej dacie! Będąc uwięziona, często wspominałam, jak mnie przygotowywali do koronacji: namaszczona pachnącymi olejkami i żyłkami, ubrana w suknię ze srebrnego aksamitu, przystrojona łańcuchem z klejnotami i pierścieniami, naszyjnikami i poruczami, szłam złożyć przysięgę. I zaczęło się nowe panowanie na ziemiach moskiewskich. A to, że zakończyło się ono tak szybko, jesteśmy winni my sami, Polacy, którzy pobrzękiwali szablami i nie zdejmowali czapek w cerkwach, krzyczeli na prawo i na lewo „psia wiara, psia elita”, zwracali się do ludności, jak do bydła, – wszystko to zakończyło się ostatecznie pospolitym ruszeniem. A rozmowy, jakie prowadzili między sobą? Słychać było jedynie: o winach z piwnic kremlowskich, o ładnych kobietach – moskalkach, o nowych strojach na wieczorne bale, a także o majątkach, które każdy otrzyma z rąk tego bałwochwalcy. Oto i otrzymali… Ale powróćmy, do zamku w Samborze, a dokładniej, na to miejsce, gdzie kiedyś stał. Z nim wiąże się wiele wspomnień. Rok po moim wyjeździe, Iwan Bołotnikow wyruszył stąd na wyprawę w stronę carstwa moskiewskiego, ten sam przywódca powstania ludowego, który po wyzwoleniu z niewoli tureckiej żył w Niemczech i w Polsce. A przebywając we Włoszech, zgolił czuprynę ordyńską, przyjął katolicyzm i był podniesiony do rangi generała. W Rosji brano go i za Chłopka, i za Razina, i Pugaczowa, jednakowo, za wielkiego bandytę, chociaż jego droga zaczynała się tutaj, w Samborze. W 1704 roku, do Samboru weszły wojska Karola XII po wzięciu szturmem miasta Lwowa, w którym trzy lata później podpisano umowę między Polską a Rosją o wspólnej walce z wojskami tegoż szwedzkiego króla. Umowę ze strony rosyjskiej podpisywał car Piotr I. Jego kareta ugrzęzła w błocie na placu głównym, w wyniku czego, dał rozkaz, aby plac pokryć drewnianą kostką, wydzielając na ten cel pieniądze z własnego skarbca. W tym miejscu…
– Przepraszam, wszystko się zgadza – przerwał jej mnich – w istniejącym tutaj kiedyś zamku, który nazywano „na Blichu”, grzmiały bale, tutaj zapraszano znamienitości z Moskwy, tutaj miał miejsce wybór „prawowitego” następcy tronu moskiewskiego, tutaj formowały się oddziały ochotników do pochodu na Moskwę. A o pani ojcu, pani Marianno, chodziły złe słuchy o tym, że „dostarczał” królowi Zygmuntowi Augustowi – po jego szalonym romansie z księżniczką Barbarą – kobiety lekkich obyczajów, a także wróżki dla odbudowy jego słabnącej energii seksualnej za pośrednictwem magicznych zaklęć i lekarstw. W noc śmierci króla, podobno razem ze spowiednikiem króla, jezuitą Gołyńskim, opustoszył królewski skarbiec. I wszystko to uszło mu płazem, tylko dlatego, że jego starsza córka i wasza rodzona siostra Urszula była żoną potężnego Konstantego Wiśniowieckiego, wojewody galicyjskiego, u którego syna przyszło mu się służyć. Na tronie moskiewskim była Pani równo dziesięć dni i po zamordowaniu Pani męża Łżedymitra I uciekaliście w pośpiechu od rozjuszonego tłumu Moskwiczan, i cudem udało wam się uniknąć poćwiartowania. Mówią, że uniknęliście pojmania, chowając się pod spódnicę swojej ochmistrzyni. Być może to ludzka fantazja, a być może i prawda? Co Pani na to? A propos, czy wie Pani o tym, że w pamięci tychże Rosjan, pozostanie Pani postrzegana jako postrzeleniec, nadmiernie samolubna i okrutna postać stosunków rosyjsko-polskich?
– Pozwoli Pan, że się z tym nie zgodzę – przerwał mu spokojny głos sympatycznego mężczyzny w wieku pięćdziesięciu pięciu lat – w Królestwie Polsko-Litewskim, gdzie miałem okazję mieszkać, i później w monarchii Austro-Węgierskiej, imię Marianny Mniszek było nawet szanowane, i oceniane jako imię bohaterki narodu polskiego. Ówczesny poeta Klemens Janicki wysławiał ją w jednym ze swoich poematów. Aczkolwiek, proszę mi wybaczyć, że zacząłem od końca. Pozwólcie mi Państwo, że się przedstawię, nazywam się Jerzy-Franc Kulczycki, jestem bohaterem obrony Wiednia, dzięki któremu – przepraszam za nieskromność – król Jan Sobieski wybronił miasto od Turków, i, tym sposobem, uratował Europę od najazdu muzułmanów, którego tak dziś się boi ta sama Europa i jeszcze długo będzie bać się w przyszłości.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, – dodał mnich Zaine – Pańskim imieniem nazwano w Wiedniu jedną z ulic i nawet wznieśli pomnik na Pańską cześć. Pan, zdaje się, jako pierwszy przywiózł do Europy kawę, otworzył pierwszą kawiarnię w tymże Wiedniu, a potem we Lwowie, stał się jednym z pierwszych nieznanych klasyków reklamy. Czy się zgadza? Pan osobiście propagował kawę, roznosząc ją po ulicach w stroju tureckim, i wynalazł, jak mówią, rogalik, w kształcie sierpa, żeby Wiedeńczycy, którzy go jedli, szydzili z Turków, i zapijali rogalik ich napojem. I na pewno dlatego tak tutaj zapachniało razem z Pańskim pojawieniem się.
– Tak, te informacje, dotyczące mojej osoby, są prawdziwe. Kiedy król zaproponował mi w nagrodę, wszystko, co sobie zażyczę, poprosiłem nie o złoto, nie o zamek, a jedynie o trzysta worków kawy, przechwyconych u Turków znajdujących się w niewoli. Jan Sobieski zdziwił się, że za tak wspaniałą akcję ratowania miasta, proszę o tak niewiele, ale spełnił moją prośbę. Co prawda, dostałem jeszcze dodatkowo dom w jednym z rejonów Wiednia, gdzie otworzyłem pierwszą w Europie kawiarnię „Pod błękitną butelką”. Na drugim piętrze tego domu żyła moja rodzina, której wszyscy członkowie rozmawiali po włosku, dlatego że, według ówczesnych praw, ustrój domowy trzeba było zorganizować na włoską manierę i posługiwać się w domu albo językiem włoskim albo niemieckim. Samą kawiarnię zdecydowałem się urządzić we współczesnym stylu europejskim i jak na Wschodzie – z przepychem, żeby w żaden sposób nie przypominała ukraińskiego szynku albo polskiej karczmy. Pamiętacie jak ona wyglądała? Przy wejściu obowiązkowo zakopywano sznurek, zdjęty z szyi powieszonego, ażeby wszystkie grzechy chłopów wziąć na siebie, a ściany smarowano wyciągiem z mrówek, żeby klienci, opuszczając szynk, znów do niego zawitali. Nad drzwiami widniał szyld „bibe citra ebrietatem” (nie pij ponad miarę), jednakże strumieniami lała się nalewka, przynoszono cedry z gdańskim piwem i zaczynano świętowanie. „A chto nie wypije, tego we dwa dwa kija”, a kto nie śpiewa, temu „Śpiewak do parterów, a gnojek do gnoju”, i zaczynają tańczyć skocznego przy śpiewie solowym rybałta (śpiewak), który wstąpił tutaj wracając z kościoła. Potem siadają do stołu pograć w drużbanta (gra karciana). Ktoś krzyczy „wzdawaj flusa!” i rozniosło się: Zwunki! Serca! Zludzi! Winy! Ktoś obowiązkowo zaczyna machlować (oszukiwać), i pojawia się, jak na zawołanie, pachołek, wszyscy milkną i chowają karty. Jedna z kart spada na podłogę koszulką do góry, na której można przeczytać „fabrykant Bartosz – karciarz”… U mnie niczego podobnego nie miało miejsca. Mimo wszystko, żyłem w Europie, a nie na barbarzyńskim Wschodzie. Jedyne, co stąd przejąłem, to specjalna lampka nad dachem, którą tutaj, u nas na Podkarpaciu nazywają kurzą stopą: istnieje przysłowie, że z każdym obrotem Słońca przybywa dnia o jeden kurzy krok. Ile w tym prawdy – nie wiem, nie sprawdzałem, chociaż być może tak i było… A potem… Potem zostałem osobistym tłumaczem austriackiego imperatora z języka tureckiego i otrzymałem stanowisko „Cesarskiego nadwornego kuriera” w Turcji. W czasie wolnym od służby zajmowałem się zaparzaniem kawy, wskutek czego, stało się to moim głównym zajęciem. Dlatego też, proszę się częstować. Kto chce, może pić z cukrem, a kto chce, może pić kawę zaparzaną po wiedeńsku, z mlekiem lub śmietanką.
Wynikalo wrarzenie, ze te postaci historyczne, milczace w ciagu ilus tam set lat, pragnely wygadac sie i nadluzyc to, czego byli pozbawieni przez ten dlugi okres czasu. Z tymi słowy, na stole dokładnie zarysowały się meseńskie porcelanowe filiżanki, oznaczone skrzyżowanymi szpadami, i wypełnione aromatycznym napojem. Na chwilę zapanowała cisza, zakłócana dźwiękami rozkoszy, cmokaniem i wzdychaniem po każdym łyku kawy.
– A Pan co, też jest jakoś związany z tym miastem? – z wyraźnym kaukazkim akcentem pośród ciszy spytał się Kulczyckiego kapitan armii radzieckiej, pobrzękując jednocześnie medalami, których miał pełno na piersi. Po tych słowach przy stole aromat kawy zaczął być wypierany przez zapach żołnierskiej kirzy.
– Proszę sobie wyobrazić, że tak. Jestem skatoliczonym szlachcicem, tutaj się urodziłem, co prawda, kilka kilometrów stąd, w wiosce Kulczyce, ale to praktycznie to samo miejsce. W tychże Kulczycach urodził się ataman koszowy Siczy Zaporoskiej, Petro Sahajdaczny, który brał udział w pochodzie na Moskwę i walczył razem z polskim królem przeciwko Turkom, co nas obojga łączy. Potem założyłem rodzinę: moja żona Leopoldyna Meier urodziła mi dwoje czarujących dzieci, które po mojej śmierci wzięły sprawy w swoje ręce, a jeden z synów stanął w Wiedniu na czele oddzielnego cechu sprzedawców kawy… A Pan, sądząc po pańskim mundurze Armii Czerwonej, był radzieckim wojskowym i pewnie, nie przedstawiwszy się nam, znajduje się tutaj przez pomyłkę, ponieważ przy tym stole zebrali się głównie zwolennicy myśli prozachodniej i ci, którzy urodzili się w tym sławnym mieście. A pro po, w 2008 roku to miasto, jak pokazują gwiazdy, będzie uznane za najnowocześniejsze na Ukrainie.
– Myli się Pan. Ja, kapitan Radzieckich Sił Zbrojnych, Jusup Goczniajew, spędziłem w tym mieście ogólnie dziewięć lat. Na początku wyswobodziłem go od niemiecko-faszystowskich najeźdźców, a potem byłem komendantem miasta. Można powiedzieć, że znam całą jego historię za pańskich czasów i późniejszych okresów. Wiem, na przykład o tym, że w 1939 roku pod Samborem był ranny generał wojska polskiego, Władysław Anders, gdzie wzieto go do niewoli. Tutaj aresztowano przyszłego prezydenta Polski, Wojciecha Jaruzelskiego, który w tym okresie był po prostu szlachcicem rodowym, i pierwszego prezydenta Izraela, a w tym okresie osobę cywilną, Menachem Begina.
– Begin, Anders, Jaruzelski. Jaki ma Pan z nimi związek? I kto was, Sowietów, prosił się tutaj pchać, na tą rdzenną polską ziemię? – Kulczycki przerwał kapitanowi.
– Panowie, towarzysze! Wezwałam was tutaj wcale nie dlatego, żeby prowadzić polityczne dysputy – Hanna wmieszała się w narastający spór. – Proszę nie zapominać, że tam, w niebie, wszyscy jesteśmy równi i między nami nie ma różnic ani w wierze, ani w narodowości, ani w hierarchicznej lub jakiejkolwiek innej przynależności. Lepiej powspominajmy, jakim było to miasto w różnych okresach i epokach, i porównajmy go z dzisiejszym.
– Czy Pani nie sugeruje nam, abyśmy sobie przypomnieli, jaka odzież była charakterystyczna dla mieszkańców Sambora w różnych okresach, lub też jakie gatunki motyli i ważek żyły w tych okolicach w czasach Łżedymitra lub, powiedzmy, radzieckiej okupacji? – zabrzmiało pytanie, pochodzące od inteligentnego mężczyzny w wieku około lat pięćdziesięciu.
– W żadnym wypadku. Myślę, że wszyscy chcieliby usłyszeć o najbardziej pamiętnych momentach z jego historii. A tak przy okazji, kim Pan jest? Niech się Pan nam przedstawi.
– Proszę bardzo. Nazywam się Łeś Kurbas. Urodziłem się w tym mieście, zakończyłem Uniwersytet we Lwowie, potem Uniwersytet w Wiedniu, od dzieciństwa interesowałem się teatrem, i w wyniku mojej pasji padłem ofiarą terroru stalińskiego, najkrwawszego w przeciągu całej historii człowieczeństwa, jeśli nikt z Państwa nie sprzeciwia się takiemu stwierdzeniu. Ludobójstwo na tak wielką skalę urządzali jedynie hiszpańscy konkwistadorzy w stosunku do amerykańskich Indian, Hitler w stosunku do Żydów i na pewno jeszcze Paul Pot w Kambodży w latach 70-tych w stosunku do swojego narodu. Ale, mniejsza z tym. Pracowałem jako reżyser teatralny, i jako reżyser z radością przyjąłbym Panią, Pani Hanno, do swojego teatru, tylko, oczywiście nie do sołowieckiego, a do zapomnianego obecnie kijowskiego „Młodego teatru” lub też do charkowskiego teatru „Berezil”. Co prawda, teatr otrzymał statut narodowego na mocy sfabrykowanego protokołu na zebraniu walnym jego uczestników i za spektakle wystawiane na jego deskach byłem aresztowany… Za to Pani była by gwiazdą pierwszej wielkości, gdyż jest Pani niezwykle teatralna i muzykalna. Być może, Pani samej siebie o to nie podejrzewa. W najlepszym z moich teatrów zagrałaby Pani Medeę lub Andromachę.
– A klownów nie potrzebujecie? Do takiego wybitnego reżysera, jak Pan, ja bym nawet z BAM-u przyleciał. Rzuciłbym wszystko do diabła i przyleciał – gdzieś „z sali” zadźwięczały słowa Waniewskiego.
– Dziś te ofiary nie są nikomu potrzebne. W najbliższej przyszłości teatr nie będzie tego wart, a za jakiś czas całkowicie zakończy swoją żałosną działalność. Daj Bóg, aby do tego nie doszło, ale tendencja jest właśnie taka. Przy czym, proszę mnie dobrze zrozumieć, ważne jest istnienie teatru nie jako uczelni, znajdującej się w określonym budynku, ale jego natura i istota.
– Według mnie, tak pesymistycznie wypowiada się wielu działaczy kultury, ni mniej ni więcej, jak przez ostatnie dwa tysiące lat.
– I słusznie. Przez ostatnie dwa tysiące lat nie było na tyle dobrych środków technicznych niezbędnych do transplantacji ludzkiego głosu, muzyki, obrazu przekazywanego na ogromne odległości. Dziś to wszystko jest ogólnie dostępne ludzkości. Ale najważniejsze, że nie można realizować tematów swobodnych od koniunktury politycznej, nie ma utalentowanych autorów i odpowiednio, dobrych sztuk. Tutaj nawet nie chodzi o to. Ostra reklama, klip telewizyjny mają w tym konsumpcyjnym świecie silny wpływ na widownię. Dlatego też albo ideologia przez wzgląd na kogoś albo pospolitość. Wszystko się upraszcza, wymagania ogranicza się do minimum, wartości kulturalne ulegają dewaluacji, i króluje tylko wulgaryzm, cynizm i kicz.
– A czynnik ludzki?
– Niestety, jest coraz bardziej ukierunkowany na nie. Nikt nie chce niczego robić ot tak po prostu, lub, powiedzmy, z miłości do sztuki.
– Nieprawda. Proszę zobaczyć, co się dzieje na Syberii. Ze wszystkich krańców kraju zjeżdżają się tutaj ludzie, żeby budować, tworzyć. Dla pieniędzy, oczywiście, ale wielu robi po prostu tak, jak Pan mówi, z miłości do sztuki. Bez nich nie byłyby możliwe te gigantyczne budowle wieku, opanowanie kosmosu i potęga wojenna.
– Po pierwsze, rozmawiamy o całkiem różnych rzeczach, a po drugie, też tak myślałem do 1937 roku. Ale, kiedy wśród setek tysięcy ludzi rozstrzelano mnie, na jednej z tych, jak Pan z upojeniem o tym mówi, budowli tysiąclecia, tylko za to, że tak, jak i Pan, jestem przedstawicielem zachodniej Ukrainy, która jest nastawiona antyradziecko, – to przestałem tak myśleć.
– Między nami, pojechałem do Syberii za głosem serca, jako komunista, który wstąpił do partii komunistycznej, tutaj, na ziemi zachodnio-ukraińskiej, a Pan przypisuje mi jakieś antysowieckie nastroje? Co się zaś tyczy rozstrzałów politycznych w 1937 roku, to pierwszy raz o tym słyszę – obraził się Romik.
– Jeszcze Pan usłyszy. Przez pare lat.
Nastąpiła pauza. Nikt nie chciał rozwijać politycznego wątku rozmowy, obfitej – i wszyscy to rozumieli – we wzajemne zarzuty i oskarżenia. Tym nie mniej, uczestnicy tele show, bo inaczej ich nazwać nie można, po wzajemnym przedstawieniu się i nawiązaniu znajomości, zrealizowali, wydawałoby się, rzecz niemożliwą – połączyli świat wirtualny ze światem realnym. Między nimi rozwinął się otwarty dialog na zasadzie „jak równy z równym”, nie patrząc na urzędy, tytuły i status. Otrzymali oni możliwość porozmawiania ze sobą po okresie dziesiątek, a niektórzy i setek lat milczenia, a także nacieszyć się możliwością przebywania wśród rodaków, których los rozdzielił w czasie na tak duże odległości.
Tymczasem akwarium, stojące pośrodku stołu, emitowało srebrzyste promieniowanie, zapach kirzy na przemian z aromatem kawy, pochodzącym z fusów na dnie filiżanek, ciągle jeszcze unosił się w pokoju, hologramy zaproszonych postaci, niczym papugi na obręczy, wisiały nad krzesłami, i w tej atmosferze sprzyjającej mistycyzmowi Fryderyk Zaine kontynuował:
– Proponuję zamiast rozmowy na tematy polityczne i społeczne, przejść do rozmowy o tym, dlaczego zostaliśmy tutaj wezwani przez panią Hannę. W moich czasach, takich ludzi, jak ona nazywano jeszcze alchemikami, i ich działalność ograniczała się, głównie, do prób otrzymania złota z ołowiu i eliksiru nieśmiertelności. Chociaż nie tylko do tego. Filiżanki, z których dopiero, co piliśmy kawę, są zrobione z twardej porcelany, której sekret przygotowania był wynaleziony przez saksońskiego alchemika Jana Fryderyka Böttgera. Także pożyteczne doświadczenia, dające praktyczne rezultaty, zdarzały się i na tym wyszukanym polu działalności. Ale najczęściej umysły wynalazców były zajęte, mimo wszystko, poszukiwaniami osławionego napoju lub eliksiru nieśmiertelności. I bardzo często znaleziony, jak im się zdawało, eliksir sprawdzali sami na sobie. Od tego zmarł mój dobry kolega i nauczyciel Samuel Hans Andronicus, który, doszukując się sposobu przedłużenia ludzkiego życia, nie uniknął własnej śmierci – nie dożył nawet do półwiecza. Za to alchemikiem był genialnym: mógł w szklance wody pokazać człowieka; patrzył na ogień i ten zaczynał z nim rozmawiać; nawet martwego potrafił z grobu wezwać, i niewiernego kochanka przyciągnąć do ukochanej. Mógł on na całe dziesięciolecie wprzód wyliczyć w „judycszumach” feralne dni (daty niepomyślnych dni według tablic). Często uciekałem myślami do jego laboratoryjnego ogniska, i wtedy w pamięci ożywał szczęśliwy czas mikstur, projekcji i testamentów (streszczenie zasad i nakazów w alchemii) wielkiej hermetycznej nauki. On mawiał mi: „Pamiętaj, pamiętaj o moim testamencie: twój skarb to nauka, przekazałem ci ten skarb jeszcze nie całkiem doskonały – a ty masz za zadanie go ulepszyć!”. Starałem się wypełnić jego testament, zapoznając się z alchemią i praktykami metafizycznymi.
Правообладателям!
Это произведение, предположительно, находится в статусе 'public domain'. Если это не так и размещение материала нарушает чьи-либо права, то сообщите нам об этом.