Текст книги "Полтергейст"
Автор книги: Ежи Довнар
Жанр: Драматургия, Поэзия и Драматургия
Возрастные ограничения: +16
сообщить о неприемлемом содержимом
Текущая страница: 3 (всего у книги 7 страниц)
Teleportacja
Jerzy Downar
Personalii:
Marianna Mniszek – caryca rosyjska.
Fridrich Zejne – alchemik hetmana Jeremy Wisniewieckiego, mnich.
Jerzy-Franc Kulczycki – bohater obrony Wiednia, pierwszy zaprzyjaznil europejczykow z kawa.
Les Kurbas – wybitny ukrainski teatralny rezyser.
Jusup Goczniajew – kapitan Armii Radzieckiej.
Channa Chencinska – stewardessa polskich linii lotniczych.
Walery Borzow – mistsz swiata z lekkej atletyki.
Roman Waniewski – klown.
Wszyscy wymienione personalii sa urodzencami
polozonego w 70 km od Lwowa miasta Sambor lub zbiegiem okolicznosci zwiazani z tym miastem.
Chociaż początek owej historii sięga nie tak odległych czasów, to leżące u jej źródeł idee, niepokoją ludzkość bodajże od czasów, kiedy człowiek w ogóle jeszcze nie miał jako takiej świadomości. Paradoks polegał na tym, że kiedyś brak świadomości nie miał szczególnego znaczenia, a i dziś o zjawisku tym mówi się w kontekście atawizmu, utraconym przez człowieka w procesie ewolucji. Z podobnym twierdzeniem najbardziej zgadzają się nauki ezoteryczne, najmniej zaś materialistyczne. W całkowitej konfrontacji co do niego jest teologia. Jednak jakakolwiek by nie była prawda, to przewrotna rzeczywistość, mimo wszystko podrzuci takie stwierdzenie, którego nikt nie może wyjaśnić, za wyjątkiem zagorzałego konserwatysty, który zawsze będzie oznajmiać, że: „tak nie może być, dlatego że nigdy tak nie będzie”.
I
Samolot polskich linii lotniczych LOT IL-62M wykręcał na pasie startowym. Zapowiadał się długi rejs, az do tego do głównego kapitalistycznego państwa świata, do miasta-potwora – Nowego Jorku. Z tego też powodu liniowiec został dokładnie przygotowany. Dokonano jego przeglądu, zatankowano i skompletowano załogę lotniczą, uważaną za jedną z lepszych, jeśli nie najlepszych w oddziale lotniska Okęcie. W ciągu dnia samolot dokonał już rejsu z Chicago i przywiózł grupę Amerykanów polskiego pochodzenia, którzy po zażyciu wszelkich wygód, i co najważniejsze w przeddzień kardynalnych przemian w kraju swoich przodków, niemalże rzucili się na polską ziemię. Tym razem wśród pasażerów samolotu było 17 Amerykanów, 25 Polaków, żyjących za granicą, 119 obywateli PRL-u i 11 członków załogi. Otrzymawszy zezwolenie na start, samolot gładko rozpoczął rozbieg i nabrawszy prędkości, równie gładko zaczął nabierać wysokości. Samolot wykonywał polecenia pilotów, a niezawodna elektronika dawała gwarancję bezpiecznego lotu. Sprawnie działająca maszyneria nie była tylko wynikiem tego, że samolot był wierną kopią angielskiego samolotu transportowego WIKKERS-VS-10. Jego „serce” było mimo wszystko radzieckiej produkcji. Na początku lat siedemdziesiątych, kiedy rozpoczęto seryjną produkcję samolotu, zarówno poziom produkcji obronnej, jak i państwowej techniki podobnego typu w Związku Radzieckim był dostatecznie wysoki i trwały. Z tych to powodów piloci wesoło porozumiewali się z Ziemią i między sobą, stewardessy rozdawały miłe i życzliwe uśmiechy, demonstrowały nienaganną znajomość języka angielskiego oraz radziły sobie z drobnymi życzeniami tego lub innego pasażera, który naciskał przycisk wezwania. Jednakże 23 minuty po starcie, kiedy samolot znajdował się na wysokości 8200 metrów, a do wysokości rejsowej brakowało jeszcze 2000 m, nastąpiła awaria. Oznajmiło o niej straszne uderzenie w rejonie lewego silnika. Jedna z wersji mówi, że w wyniku uszkodzenia stali lub jej niedokładnej obróbki złamał się wał silnika, który przebił najpierw jego poszycie, a następnie drzwi do technicznego pomieszczenia. Nastąpiło rozhermetyzowanie się samolotu, a w luku bagażowym wybuchł pożar, prawdopodobnie w wyniku zapalenia się alkoholu, który wieźli ze sobą w walizkach pasażerowie. Podczas awarii w pomieszczeniu technicznym znajdował się tylko jeden człowiek. Była nim stewardessa Hanna Chęcińska, sympatyczna kobieta w wieku trzydziestu sześciu lat, mężatka, matka dwójki nastoletnich dzieci. Na taśmie, znajdującej się w „czarnej skrzynce”, z zarejestrowanym czasem 11:08:30, zachował się następujący magnetofoniczny zapis:
– Nie ma Hanki.
– Gdzie jest właściwie?
………………………………
– Brakuje jednej stewardesy,… bo nam wyrwało drzwi….
Po 32 minutach samolot runął na drzewa, zostawiając za sobą ogon czarnego dymu i przesiekę długości około osiemdziesięciu metrów. Nikt nie przeżył. Po katastrofie udało się zidentyfikować tylko sto ciał. Siedemdziesiąt jeden ciał zidentyfikowano na podstawie szczątków. Jednego ciała, pomimo dokładnego przeczesania miejsca katastrofy samolotu przez pułk wojskowych, nie udało się odnaleźć. Należało ono do wspomnianej wcześniej stewardessy, Hanny Chęcińskiej.
O tej strasznej katastrofie, która przytrafiła się z IL-em 62M – nawiasem mówiąc, drugiej po 1980 roku, spośród siedmiu samolotów tego modelu w polskim państwowym lotnictwie – w środkach masowego przekazu pojawiły się tylko zdawkowe informacje, potwierdzające sam fakt jej zajścia i wyrazy współczucia dla krewnych ofiar, ale nic poza tym. Bez żadnych komentarzy, wersji przebiegu zdarzeń lub prób analizy. To było zrozumiałe. „Starszy brat” nie pozwolił „młodszemu” podać do wiadomości publicznej podobnego rodzaju incydentu. Dopiero w 1989 roku pojawiły się na ten temat jakieś informacje, zarówno o charakterze oficjalnym, jak i noszących charakter niezależnych badań. Katastrofa zbiegła się w czasie z dwoma wydarzeniami, terytorialnie związanymi z Polską: ze zdjęciem pomnika marszałka Koniewa w Krakowie, który uratował miasto od zniszczenia w czasie II wojny światowej i z katastrofą radzieckiego wojennego niszczyciela MIG-23, które miało miejsce w czerwcu, na północy kraju. Być może był to zwykły zbieg okoliczności. Podczas gdy pierwszy fakt dawał jakiś powód dla podobnego rodzaju związku, to drugi wprost przeciwnie, wykluczał go. Historia z niszczycielem była następująca. Z radzieckiej bazy wojennej w rejonie Kołobrzegu, polskiego miasta na brzegu morza Bałtyckiego, wystartował samolot bojowy, ale dosłownie w pierwszej minucie lotu stracono z nim łączność. Jak się później okazało, silnik odmówił posłuszeństwa i po nieudanej próbie jego uruchomienia, pilot otrzymał rozkaz katapultowania się. Bez słowa sprzeciwu wypełnił komendę i szczęśliwie wylądował na ziemi. Najciekawsze było jednak to, że samolot bez pilota nie tylko nie runął na ziemię, ale samodzielnie – jeśli na miejscu będzie użycie podobnego słowa – nabrał prędkości i przeleciał jeszcze ponad dziewięćset kilometrów w kierunku zachodnim, wywoławszy przy tym prawdziwą panikę wśród stacji radarowych OPL (Obrona Przeciwlotnicza) Zachodnich Niemiec, Danii i Holandii. Kiedy w powietrze wyleciały samoloty w celu jego przechwycenia, to lotnicy, przybliżających się do samolotu radzieckiego niszczycieli, nie uwierzyli własnym oczom: kabina pilota była pusta. Podczas gdy lotnicy wyczekiwali rozkazu, co mają dalej robić z samolotem, ten runął na niewielką belgijską wioskę, zaraz po tym, jak skończył mu się zapas paliwa.
Pomimo tak wspaniałego przykładu żywotności, i co za tym idzie, doskonałości radzieckiej techniki lotniczej, zademonstrowanej być może, jako przeciwwaga dla katastrofy z IL-em 62M, eksperci potwierdzili fakt uszkodzenia silnika, spowodowany, jak wynikało ze sprawozdania: „… brakiem precesyjnej tokarskiej obróbki wału z powodu braku odpowiedniego sprzętu”. Ten defekt, najprawdopodobniej, był przyczyną katastrofy. Dalej w sprawozdaniu informowano: „… interesujące, że w samolotach tej serii instalowano silniki D-30KU, wyprodukowane, zgodnie z programem ich modernizacji pod nazwą Burłak. Tym nie mniej, jak się okazało, jeden z tych silników był wybrakowany w procesie produkcji”. W niektórych niezależnych środkach masowego przekazu wysuwano wersję ataku terrorystycznego przeciwko Polsce, przeprowadzonego właśnie 9 maja (dzień, kiedy miał miejsce rejs, był także Dniem Zwycięstwa Związku Radzieckiego w II wojnie światowej) u progu nieubłagalnie zbliżających się wydarzeń, związanych z aktywizacją sił antysocjalistycznych w tym kraju. Tym aktem domniemany terrorysta, prawdopodobnie z radzieckich służb specjalnych robił aluzję, na temat środków, które zostaną przedsięwzięte przeciwko krajowi i narodowi, jeśli wszelkiego rodzaju „Solidarności” nie zaprzestaną buntowniczej działalności z hasłami wolności i uniezależnienia się od starszego brata. Oczywiście, wersja ta nie miała swojej kontynuacji, ponieważ owa „Solidarność” była już pewna swojego zwycięstwa i rozsądnym była „rozłąka” ze Związkiem Radzieckim w warunkach pokojowych, nie drażniąc go i nie prowokując do międzynarodowego skandalu.
To, że nie odnaleziono ciała stewardessy ani jego szczątków – w tym przypadku żadna z wersji nie mogła objaśnić zaistniałego faktu. Co prawda, pojawiło się przypuszczenie jakoby ciało Hanki zatonęło w zbiorniku wodnym, ale na trasie upadku samolotu nie było dużych jezior ani innych większych zbiorników, a tych kilka niewielkich, które napotkano po drodze, – dokładnie przeszukano. Wersja z boskim pierwiastkiem, według której zaginiona w katastrofie lotniczej, miała trafić bezpośrednio do nieba, była poważnie rozpatrywana jedynie przez… kleryków i ortodoksyjnych wierzących. Pomoc UFO mogła być wzięta pod uwagę jedynie przez ufologów i autorów fantastyczno-naukowych powieści. Dlatego też brak ciała zaginionej zaliczano do kręgu wydarzeń, figurujących obok nie wykrytych zabójstw działaczy politycznych, siły wyższej i niezrozumiałych zjawisk przyrody. A poza tym…
II
W czwartym luku bagażowym trzaskał mróz. Trzy pozostałe luki, znajdujące się pod podłogą, były hermetycznie zamykane, i tylko ten, znajdujący się u samego ogona samolotu, był nieszczelny. Dlatego, wybierając się tutaj, Hanna założyła watówkę i kozaki. W luku nie musiała przebywać aż tak długo – po prostu trzeba było sprawdzić, czy znajdują się tam cztery worki z pocztą, tak jak podawał list przewozowy, a jeśli tylko dwa, trzeba było iść i szukać brakujących worków w trzecim luku. Na szczęście wszystkie worki znajdowały się na miejscu i, krótko mówiąc, można było wracać, gdy nagle rozległo się silne uderzenie w drzwi. W oka mgnieniu drzwi zostały wyrwane i wyrzucone w otchłań powietrznego oceanu. Niczym odkurzacz, w wyniku różnicy ciśnień, wszystko, co znajdowało się w luku, zostało wyssane na zewnątrz przez rozrzedzoną otchłań. Na zewnątrz znalazła się także Hanna. Ale za to na ułamek sekundy przed tym wydarzeniem jej mózg, niczym błyskawica, przeszyła myśl, że w żadnym wypadku nie należy tracić ducha, chociaż już samo znajdowanie się na zewnątrz samolotu gwarantowało jego utratę. Owa myśl, która przeszyła jej podświadomość, pociągnęła za sobą rozciągniętą w czasie informację, w danym momencie jak gdyby zwartą w jeden zbiór o wielkości ludzkiego mózgu. To były lekcje szkoły życia, a dokładniej mówiąc, wryte w pamięć działania, które należy przedsięwziąć w ekstremalnych warunkach podczas lotu. Ale, mimo wszystko to była tylko teoria, przydatna jedynie w formie wykładu, przeprowadzonego przez wykształconego pedagoga, który nigdy nie wzbijał się w powietrze. Praktyka, z reguły, bywa bardziej okrutna i nieprzewidywalna. Dlatego też do głowy przyszły jeszcze jedne lekcje, na które Hanna specjalnie jeździła do Indii. Otrzymała je od awatara Sathya Sai Baby, którego była czcicielką, i który odkrył u niej zdolności paranormalne, a następnie wyciągnął je na powierzchnię i w przeciągu kilku seansów rozwinął do ponadprzeciętnego poziomu. Hanna zobaczyła w swojej świadomości spokojny uśmiech na jego twarzy, z aureolą czarnych włosów dookoła, i energia z jej całego ciała, tak jak ją uczył, w oka mgnieniu skoncentrowała się w rejonie splotu słonecznego. Jeśli ktokolwiek mógłby w tym momencie zobaczyć Hannę, to zauważyłby, że jej ręce, nogi, całe ciało, jakby w przeciągu sekundy pociemniało, a w centrum ciała zaczęła rozkręcać się niespotykana dla zwykłego śmiertelnika, kula energetyczna. Częstotliwość poruszania się kuli była na tyle wysoka, że, posługując się kategoriami emocjonalnymi, można było ją scharakteryzować jako niepohamowaną radość, dziki zachwyt lub skrajny poziom histerii. Ostatnim wysiłkiem gasnącej woli, kula energetyczna została wypchnięta przez górną czakrę na zewnątrz i przybrała na wietrze formę lejku, w centrum którego znalazła się Hanna, pozbawiona już świadomości. Ciało zaczęło powoli, ruchem spiralnym oddalać się od zamienionego w płonącą kometę, zaginionego i sukcesywnie tracącego wysokość samolotu; a następnie oddaliło się od wyrwanych drzwi i worków na listy i wkrótce stało się jednym jedynym punktem w gigantycznym, powietrznym oceanie Ziemi. To zejście po spirali, w powstałym tornadzie trwało całą wieczność, a być może sekundę – w zależności od tego, w jaki sposób odmierzano czas. Najważniejsze, że w powstałym lejku znajdowało się powietrze, a co za tym idzie, także ciepło. Co prawda, nie takie, jak w Indiach w czasie pobytu u Sathya Sai Baby, ale mimo wszystko było ciepło. I tym niemniej Indie ze swymi Himalajami i Szambalą pozostawały w prawie że uśpionej świadomości atrakcyjną, a w danym przypadku, siłą ratunkową. Przy czym, nie tylko dla Hanny, ale dla wszystkiego, co znajduje się w atmosferze, w kosmosie i nawet w całym Układzie Słonecznym. Ta siła, niczym naciągnięta struna, powiadamiała o tym, a tarcia pomiędzy cząsteczkami powietrza poruszającymi się w ruchu obrotowym dookoła tej struny, były źródłem melodii, pragnącej jakichkolwiek słów. W danym przypadku to nie miało znaczenia…
Zapomniane pragnienie
aby odkupić swoje grzechy
podąża za nami, niczym opętanie
od nadchodzących nabożeństw żałobnych…
… nawet takich, które tylko pasowały do melodii płynącej z kręcącego się dysku winylowego…
… W oceanicznej perspektywie
nie ma ludzi i nie ma samochodów
w monopolistycznym królestwie Sziwy
jest miłość i wieczny splin…
… niech nawet przemieszanych rosyjskich i nierosyjskich słów, jednoczących kraje i kontynenty, przemieszczających słuchacza w określony punkt na planecie…
… Tutaj, w oceanie przestworzy, w noosferze brzęczącej miriadami bioprądów jest „podchwytywana” dowolna melodia, dowolny wiersz, stworzony niegdyś przez przedstawicieli rodu ludzkiego. Szczególnie, kiedy jest to kobieta-łowca, bujająca w obłokach.
… Czas lądowania przy dźwiękach tejże melodii okazał się nieskończenie długi, tak jak okres połowicznego rozpadu pierwiastka radioaktywnego lub, wprost przeciwnie, momentalny, niczym przeskok strzałki na zegarku elektronicznym. Być może, lądowania jako takiego wcale nie było, i melodii także, a kobieta, która leżała nieprzytomna i zmaterializowała się przy drodze w godzinach przedpołudniowych, raczej nie byłaby w stanie powiedzieć coś na ten temat. Po ulicy szła parada wojenna, dochodziły dźwięki muzyki granej przez orkiestrę, za którą maszerowali weterani wojenni, z połyskującymi orderami i medalami, otrzymanymi za waleczność i heroizm w czasie wojny ojczyźnianej. Nikt nie wyszedł z kolumny, biorąc, widocznie, leżącą kobietę za pijaną, co było w pełni zrozumiałe ze względu na dzień świąteczny i dawało powód do tego, aby tak myśleć. Zaraz po zakończeniu parady, podeszli do niej znudzeni przechodnie, żeby pomóc jej wstać na nogi, ale zrozumiawszy, że nie jest pijana, tylko straciła przytomność, zaczęli zatrzymywać przejeżdżające samochody, żeby tylko ktoś się zatrzymał i dowiózł ranną do szpitala. Ale jakoś nikt się nie trafiał, ze względu na to, że ulica na czas parady była zamknięta. Nieoczekiwanie zatrzymał się wojenny „gazik”, i oficerzy, którzy siedzieli w środku, zorientowawszy się w sytuacji, zabrali ranną, i ta wkrótce znalazła się na izbie przyjęć w pobliskim szpitalu. Wstępne badanie nieco zdziwiło lekarza dyżurnego. Żadnych ran na ciele, żadnych siniaków, bicie serca ledwie słyszalne, oddech ledwie wyczuwalny. Nie był to raczej wypadek samochodowy, nie przypominał także wylewu, czy też zawału serca, i nawet omdlenia – jeśli miało miejsce – co budziło wątpliwości. Tak zazwyczaj nie wyglądają skutki utraty świadomości, przeciwnie, miało się wrażenie, jak gdyby kobieta zapadła w letargiczny sen: pobledniała, zlodowaciała twarz, całkiem chłodne kończyny, prawie że wygasłe źrenice. Lekarz wezwał jedyną siostrę, dyżurującą w czasie świąt, kazał jej zrobić zastrzyk z kamfory, a sam poszedł po kartę zdrowia dla nowej pacjentki. Okazało się, że nie miała przy sobie żadnych dokumentów, i odzież, w ciepłym dla tej szerokości geograficznej okresie, nie była dopasowana do panującej pory roku. Na początku, ze względu na dosyć niespotykany przypadek, lekarz chciał zadzwonić na dyżurny posterunek milicji. Ale potem z jakiegoś powodu rozmyślił się, zrozumiawszy, widocznie, że w milicji też pracują ludzie i mają prawo do swoich „narkomowskich stu gramów” wódki z okazji święta. Trzeba było odłożyć procedurę rozpoznania i wypełnienia dokumentów, do czasu, gdy chora odzyska świadomość, a dokładniej, do jutrzejszego dnia, jako że dziś mieli wolne. Przewieźli ją do sali chorych, położyli na wolne łóżko i oddali na obserwację pielęgniarce, która otrzymała uprzednio odpowiednie wskazówki.
Chora, tymczasem zaczęła powoli dochodzić do siebie. Serce coraz energicznej rozlewało krew po ciele, kończyny zaczęły „topnieć”, a z twarzy znikły siniaki. Odszedł stan ciężkiego snu, inaczej mówiąc, głębokiego letargu lub kriostaty, przeciągającej człowieka na końcową granicę, znajdującą się pomiędzy życiem a śmiercią. Nieoczekiwanie w głębokiej podświadomości, w jego nieograniczonych głębokościach, zapłonęła mikroskopijna iskierka, która powoli rozgorzała jak bengalski ogień i oświeciła mroczny tunel, wzdłuż którego rozpoczął się powolny ruch. Na początku nawet Twórca, który przeszedł poszczególne ewolucyjne etapy życia organicznego na Ziemi, nie zrozumiał, co to za iskra? Ciała, świadomości, duszy człowieka? Ale stopniowo, ze wzrostem prędkości, zaczęło zarysowywać się wyjście z podziemia, za którym świeciło jaskrawe słońce. Jeszcze minuta, jeszcze pół minuty, jeszcze sekunda – i bryźnie w oczy bielą nieba, która przyszła na zmianę piekielnemu mrokowi. I nareszcie nastąpił ten moment, otworzyła oczy, i stopniowo za zanikającą mgłą ukazał się jej sufit, ściany, stół, krzesła, kobiety leżące na łóżkach. Kobiety spały, ktoś nawet pochrapywał, ponieważ zbliżał się już wieczór, według szpitalnego rozkładu dnia nadeszła cisza nocna, ludzie pracujący w okolicy, zasypiali mocnym i zdrowym snem – ledwie głowę przyłożył do poduszki i zasypiał. Hanna najpierw podniosła się, opierając się na łokciach, jeszcze raz obejrzała się, po czym, na wyciągniętych rękach, próbowała wstać, – udało się. Chociaż drżały jej nogi i coś na kształt mgły otaczało przestrzeń dookoła niej. Zrobiła krok naprzód, potem drugi. Na sali nie było chorych, którzy by mieli problemy ze snem, także na korytarzu nie było nikogo, i jedynie donośne lub słabe pochrapywanie donosiło się zza tych lub innych drzwi. Hanna szła powoli wzdłuż placu szpitalnego, opierając się o ścianę, ale z każdym krokiem szła coraz pewniej. Do jej uszu nieoczekiwanie doszły ciche głosy, którym towarzyszyło bliżej nieokreślone przetaczanie się czegoś płytkiego i twardego, słyszalne na końcu korytarza. Dwóch mężczyzn w jej wieku siedziało za okrągłym stołem i grało w nardy, przy czym jeden jak gdyby uczył drugiego zasad gry. Na długą deskę, przypominającą odwróconą szachownicę, tylko dużo większych rozmiarów i ozdobioną nieokreślonym ornamentem, rzucali parę czarnych kości, i, w zależności od sumy oczek, przesuwali warcaby wzdłuż burt. Zobaczywszy Hannę, mężczyźni obrócili się w jej kierunku, i ten, który był niższy i bardziej żwawy, zaprosił ją, aby przysiadła się do nich:
– Що, нэ спиться? Сiдайтэ до нас, побалакаемо. (Co, nie może Pani zasnąć? Niech Pani przysiada się do nas, pogadamy sobie).
Hanna nie zrozumiała, co do niej mówią, ale prędzej się domyśliła i w milczeniu siadła na wolne krzesło.
– А може заграетэ з намы у нарди? Це дуже цiкава персидська гра, в яку грають вже понад двi тисячi рокiв. Мэнэ навчылы граты ормяны, якi працювалы на БАМi, а я прывiз ii сюды, щобы навчыты самбiрчан. (– A może zagra Pani z nami w nardy? To bardzo ciekawa gra perska, w jaką grają już ponad dwa tysiące lat. Mnie nauczyli grać Ormianie, którzy pracowali na BAM-ie (Bajkalsko-amurska magistrala), a ja przywiozłem ją tutaj, żeby nauczyć grać mieszkańców Sambora.)
Hanna nie rozumi i tych słów, tylko na wszelki wypadek kiwa głową na znak sprzeciwu.
– На що хворiемо? (Na co chorujemy?)
To pytanie zadali tak, na wszelki wypadek. Widocznie wzięli ją za głuchoniemą, a może za niepoczytalną. W odpowiedzi kobieta uśmiechnęła się i zrozumiała, że znajduje się gdzieś pod Karpatami, prawdopodobnie u Hucułów. Jednakże, spojrzawszy się za siebie, zobaczyła szyld, napisany cyrylicą i zrozumiała, że to nie Hucułowie i nie Polska. – Ukraina – dotarło do niej, ale jak to możliwe, że się tutaj znalazła, setki kilometrów od katastrofy? Chyba nikt nie mógłby udzielić odpowiedzi na to pytanie, oprócz sił z zaświatów, które ją tutaj teleportowały. Mężczyzna, zadający jej pytania też nagle połapał się, że kobieta nie rozumie języka ukraińskiego, dlatego też zaczął po rosyjsku:
– Pani na pewno mnie nie zrozumiała, dlatego też może najpierw się zapoznajmy. Zawodowo nazywają mnie klaun Romik, – a prywatnie – Roman Mikołajewicz Waniewski. A oto bardzo zasłużony człowiek – Walery Filipowicz Borzow, mistrz olimpijski, wielokrotny mistrz świata, sprinter. Pierwszy z biegaczy, który zaczął wykorzystywać na stumetrówce taktykę biegania – czy dobrze mówię?
– Wszystko się zgadza, jeśli chodzi o mnie. A siebie nie chcesz zareklamować? Poznajcie się. Oto najlepszy na świecie klaun, założyciel jedynego w Związku Radzieckim cyrku dla dzieci. A gdzie? Na Bajkalsko-amurskiej magistrali. Dlatego nazywają go jeszcze „klaun co się zowie Bam”. Powiedz, ile masz dzieci w swoim cyrku?
– Dwadzieścia osiem. Przy czym, nie są to zwykłe dzieci, to dzieci-artyści. A moje atelier – nie będę objaśniać znaczenia – nazywa się „KRIC”. Może Pani słyszała?
I, zwracając się do Hanny, dodał:
– Jeśli będzie Pani na BAMie (Bajkalsko-amurska kolej/magistrala) – zapraszam do nas.
Zaśmiał się szczerze i serdecznie, jak prawdziwy klaun. Borzow przyłączył się do przyjaciela i dodał:
– Spotkali się tutaj drodzy przyjaciele z powodu nieszczęścia. Przyjechaliśmy odwiedzić rodzinne strony, a znaleźliśmy się w szpitalu. Co ci się stało, masz złamaną nogę? Bo ja się otrułem. Chociaż urodziłem się w Samborze, zaraz po odstawieniu matczynego mleka, zacząłem pić miejscowa wodę i jeść tutejsze produkty, i powinienem był do nich przywyknąć. Jednakże, jak Pani widzi, znalazłem się tutaj.
Walery Filipowicz nie powiedział najważniejszego: mieszać samogon z opieczętowanym koniakiem, którą to mieszanką częstowali go w nadmiarze funkcjonariusze partyjni, podczas jakiegoś jubileuszowego spotkania, gdzie został zaproszony jako sławny rodak, było bezpieczne chyba tylko dla przywykłych do podobnych mieszanek żołądków miejscowych funkcjonariuszy. I chociaż samogon był wysokiej jakości – na Ukrainie nie przestali go pędzić, pomimo niedawno przeprowadzonej akcji państwowej w walce z pijaństwem – organizm mistrza olimpijskiego, jak widać, przywykł do innych, bardziej elitarnych mieszanek, które nie trafiają do peryferyjnych miasteczek.
Usłyszawszy nazwę Sambor, Hanna zrozumiała, że rzeczywiście znajduje się na Ukrainie, sto kilometrów od granicy z Polską. To znaczy, że od miejsca katastrofy została przeniesiona o około pięćset kilometrów i znalazła się poza granicami Polski. Jak teraz wykręcić się z tej historii? Przecież nikt nie uwierzy w to, co się wydarzyło. I co z samolotem? Rozbił się, czy też szczęśliwie wylądował? Mało prawdopodobne, że będą o tym trąbić na cały świat w radio, a, niestety, nie ma się kogo zapytać.
Rozmyślając o całym zajściu, Hanna wstała i powoli skierowała się w stronę okna, na parapecie którego stało akwarium z rybkami. Był to nieduży okrągły pojemnik, wypełniony wodą, w którym odbijało się światło palącej się pod sufitem lampy. Wpatrując się w to akwarium, Hanna ujrzała dokładnie, jak odbicie lampy zaczęło się poruszać wewnątrz jego sferycznej powierzchni, przybierając przy tym czerwony odcień, a następnie, zbliżywszy się do samego dna, wybuchło i rozleciało się na drobne kawałki. Rybki, prawdopodobnie ukleje z pobliskiej rzeki Dniestr, który niedaleko stąd ma swoje źródło, jak gdyby nigdy nic, snuły się po dnie wodnym w poszukiwaniu pokarmu, rozdziawiając malutkie usta i flirtując między sobą. Widocznie umieszczono je tutaj tymczasowo, gdyż bez filtra i termoregulacji były skazane na śmierć. Hannie przeszła przez głowę owa myśl, gdy jednocześnie uświadomiła sobie, jak fatalny znak obwieściło jej to złowieszcze przywidzenie: katastrofa samolotu, najprawdopodobniej zakończyła się śmiercią wszystkich pasażerów znajdujących się na pokładzie, łącznie z jego obsługą.
Kobieta odwróciła się do siedzących przy stole mężczyzn, i zaczęła się do nich przybliżać, wpatrując się w jeden punkt bez zmrużenia oka. Teraz Romik i Walery Filipowicz mogli dokładnie przyjrzeć się jej twarzy. Jej twarz, jak u aktorki na scenie, miała wyraz tragiczny, otoczony na tle białego owalu błyszczącymi czarnymi włosami, opadającymi na ramiona. Do tego teatralne ruchy i gesty. Coś niezwykłego kryło się w jej oczach: po pierwsze, strach, spowodowany niewiadomo czym, a, po drugie, pod odpowiednim kątem padania promieni słonecznych miało się wrażenie, że jej oczy są różnokolorowe, i jeszcze na dodatek z plamkami i cętkami na tęczówce.
– Proszę się uspokoić, Pani taka wystraszona. Niech Pani wypije wody i opowie nam, co się stało? – Walery Filipowicz nalał z karafki szklankę wody i podał ją Hannie. Ta uśmiechnęła się z trudem, siadła na skraj krzesła i, myląc polskie i rosyjskie słowa, z okropnym akcentem wycedziła:
– Я приехала з Польщи, попала в авиационну катастрофу и вот оказалась здесь. (Przyjechałam z Polski, uczestniczyłam w katastrofie lotniczej, a potem znalazłam się tutaj.)
– W katastrofie lotniczej? A my tutaj o niczym nie słyszeliśmy. Gdzie, kiedy? No dobrze, później nam Pani opowie, a teraz niech Pani tak nie przeżywa, wszystko się ułoży. Najważniejsze, że jest Pani cała i zdrowa. Podleczą Panią i wróci Pani do Polski, tym hardziej, że to niedaleko – pocieszał Romik, stopniowo zwalniając tok mowy w niedowierzaniu, że można było brać udział w katastrofie lotniczej i przeżyć. – Ja, na przykład, wróciłem do swojego rodzinnego miasta, pokonując odległość siedmiu tysięcy kilometrów, złamałem nogę, i tak nie przeżywam. Postanowiłem, jak to się mówi, pograć w piłkę z chłopakami i, niestety, od razu niepowodzenie. A przecież tam, na BAMie, czekają na mnie. A Pani nigdy wcześniej nie była w naszym mieście?
– Nie, nigdy.
– Radzę pobyć u nas dłużej, zabawić się jak należy. Chociaż miasteczko jest nieduże, ale za to jakże atrakcyjne. Po pierwsze, położone jest obok malowniczych gór Karpat. Zresztą, wy też macie u siebie Karpaty. Po drugie, znajduje się siedemdziesiąt kilometrów od Lwowa, o którym wcześniej, jeszcze w czasach, gdy miasto leżało na terytorium Polski, marzył każdy Polak, a w stronę przeciwną znajduje się Truskawiec, gdzie nigdzie indziej w świecie nie spotkasz takich wód leczniczych. No, a potem, w naszym miasteczku swoją życiową drogę rozpoczęło wielu znakomitych ludzi. – zaczął z werwą wymieniać, jak gdyby przedstawiając każdego z nich. – No, na przykład, Walery Filipowicz, Marianna Mniszek, ukraiński hetman Piotr Konaszewicz Sahajdaczny, Jerzy Kulczycki, który jako pierwszy zapoznał Europejczyków z kawą, i nareszcie ja. – Romik zaśmiał się głośno. – A wiecie skąd pochodzi nazwa miejscowości? Od czerwonej iwy, która kiedyś gęsto porastała brzegi Dniestru: nazywała się «самбiр-дэрэво» (Sambor-drzewo). Ale jest też inna legenda. Brzmi mniej więcej tak: Po tutejszych ziemiach przechadzał się królewski orszak konny. I nagle rozległ się czyjś głos „Same bory!” – okrzyk należał do polskiej królowej Bony, przejeżdżającej koło pobliskich lasów.
Usłyszawszy imię królowej, Hanna doznała nagle coś na kształt wewnętrznego wstrząsu, biegnącego od splotu słonecznego w kierunku mózgu. Okazało się, że imię Bony męczyło ją już od dawna, przyciągając jak gdyby do konkretnego miejsca geograficznego i dając tym samym do zrozumienia, że ona i Bona to dwie pokrewne dusze, jeśli w ogóle nie jedna dusza, która się do niej przesiedliła. Oto dlaczego została przeniesiona o ponad pół tysiąca kilometrów i znalazła się w tym nieznanym dla niej, ale niejednokrotnie pojawiającym się w jej marzeniach mieście.
Hanna wróciła się myślami do pomieszczenia, w którym się znajdowała i nagle odczuła, jak siedzący naprzeciwko niej rozmówcy, nie wstając ze swoich miejsc, zaczynają powoli przybliżać się do niej, zwiększając przy tym swoje rozmiary. Wreszcie całkowicie zasłaniają otaczającą przestrzeń, przekształconą w ciemny tunel. W tym momencie pośrodku tunelu zapaliło się światło, przypominające wyjątkowo jaskrawy punkt, podobny do miniaturowej lampeczki lub, co bardziej prawdopodobne, do ludzkiego oka. Hanna widzi dokładnie ludzi idących pośrodku tunelu, zmierzających w jej kierunku. Wśród nich jest jedna kobieta i czterech mężczyzn. W różnym wieku i różnie ubrani: kobieta w stroju polskiej księżnej z czasów króla Zygmunta, mężczyźni – jeden w ubraniu mieszczanina z tamtego okresu, drugi w kostiumie inteligenta z czasów pierwszych radzieckich „pięciolatek”, trzeci w mundurze oficera Armii Radzieckiej z czasów wojny ojczyźnianej. A czwarty w stroju mnicha, z naciągniętym na twarz kapturem i z kijem w ręku. Słowem, jakaś fantasmagoria lub maskarada. Pięcioro ludzi podchodzi do Hanny, zatrzymuje się i mnich tyka ją kijem w przedramię. Przy czym nie to, że ją z lekka dotyka, ale wprost przeciwnie, popycha, jak gdyby oczyszczając sobie i innym drogę. Od tego pchnięcia Hanna wyjeżdża z tunelu po niewidocznych torach, tory rozchodzą się, a po nich rozjeżdżają się na swoje miejsca i siadają przy stole, zmniejszając się do naturalnych rozmiarów, Romik i Walery Filipowicz. Co prawda, dostrzega ona Walerego Filipowicza obok siebie, jak się nad nią pochyla i ze współczuciem kładzie rękę na jej ramię:
– Z Panią dzieje się coś dziwnego. Może wezwać dyżurnego lekarza?
Правообладателям!
Это произведение, предположительно, находится в статусе 'public domain'. Если это не так и размещение материала нарушает чьи-либо права, то сообщите нам об этом.