Текст книги "Полтергейст"
Автор книги: Ежи Довнар
Жанр: Драматургия, Поэзия и Драматургия
Возрастные ограничения: +16
сообщить о неприемлемом содержимом
Текущая страница: 6 (всего у книги 7 страниц)
Przerwal go Les Kurbas: – Słuchając Pana, można pomyśleć, – jaka święta niewinność! O największe przestępstwo przeciwko narodowi, obwinia się… konie. Wszystko to, o czym Pan opowiada, jest bardzo ciekawe, a odnośnie obozu w Janowie – to przerażające. Mogę Panu nawet powiedzieć więcej, – pięć lat temu powstał film dokumentalny pod tytułem ”Osiem taktów zapomnianej muzyki ”. Pod koniec filmu członkowie orkiestry pojedynczo znikają, a w fonogramie orkiestry również kolejno znikają głosy instrumentów. Obrazy, ukazane w filmie, są okropne – mówię wam jako reżyser. Ale ucieka Pan od odpowiedzi – nie odstępował Kurbas. – Tutaj, pośród nas nie ma byłych esesowców, i mało prawdopodobne, że znaleźliby oni jakiekolwiek usprawiedliwienie pod swoim adresem, ale przeciw Panu, jako oficerowi Armii Radzieckiej, moglibyśmy wysunąć więcej oskarżeń, niż było wniesionych przez nazistów na procesie Norymberskim. Niestety, nie dożyłem do 1939 roku, chociaż, gdybym dożył, zgotowano by mi pewnie taki koniec, jak w 37-m. W ten oto sposób, kiedy 22 września wasze pozdrowienia wojenne – gdy ledwie co zaświtało – roznosiły się po sennych ulicach Lwowa i życzliwi mieszkańcy miasta otwierali okna, żeby ich przywitać, wasi żołnierze odpowiadali na te pozdrowienia surowością na twarzach i z bagnetami osadzonymi na karabinach. A na rozwieszonych plakatach po jakimś czasie, ci sami, tylko tym razem uśmiechnięci żołnierze, obejmowali płaczących ze szczęścia starców z Podkarpacia, kobiety oraz dzieci. Niesłychany fałsz i propaganda. Swoich klasowych braci, których przyszliście jakoby uwolnić od polskich właścicieli majątków i kapitalistów i ponownie zjednoczyć z braćmi ze wschodu, tak się nie uwalnia. A potem, co się zaczęło po dwóch miesiącach? Setki, tysiące ludzi zaczęto wywozić do obozów stalinowskich. Najlepszych ludzi z zachodniej Ukrainy, wywożono, żeby ich potem rozstrzelać lub skazywać na męki jeszcze za życia. Także możecie nie odpowiadać, wszystko i tak jest jasne…
Łeś Stefanowicz zrobił pauzę – Zapomnieliśmy o czymś ważnym w toku naszej dyskusji, a dokładniej, o obecnych tutaj kobietach. Mężczyzna pięknie, niczym aktor, obrócił głowę w stronę Hanny i podarował jej swój czarujący uśmiech. Hanna w tym czasie była skupiona na kuli, a hologram Marianny odpowiedział na uśmiech Kurbasa niezadowolonym wyrazem twarzy, ponieważ przyzwyczaiła się ona do szczególnej uwagi ze strony mężczyzn, a spojrzenie genialnego reżysera w żaden sposób nie skupiało się na niej. Była wielce szanowana, polska arystokracja składała jej cześć, obaj Łżedymitrowie, i Szujscy, i cała duma bojarska, i kozacy atamana Zaruskiego. Ale, kiedy po ciągnących się w nieskończoność ucieczkach, zakutą w łańcuchy przez moskiewskich strzelców Mariannę, dostarczono do Moskwy, nie mogła przeżyć tej hańby i po zamknięciu w twierdzy Marinkino na Kremlu Kołomeńskim, przeklinała wszystkich i powoli gasła. Jeden za drugim wysyłała listy do ojca, króla polskiego i do papieża. Jedyną jej radością były wspomnienia o miłosnych igraszkach z dworzaninem moskiewskim Michaiłem Mołczanowem, które, niestety nie były zbyt długie. Sroka, która do niej przylatywała i była przez nią karmiona, po jej śmierci przyjęła jej ducha. Wszystko, co pozostało po carycy, to dwa znakomite portrety: na jednym z nich została utrwalona dumna szlachcianka w rozkosznym nakryciu głowy z brylantową koroną imperium rosyjskiego i z karbowanym żabotem dookoła szyi i na drugim – jej spotkanie z ojcem na mieście. Z charakterystyczną dla Polaków arogancją i dumą, typową dla królewskiej świty tamtych czasów, spojrzała na Kurbasa i nagle zapytała się:
– Oto Pan, który tak zawzięcie broni praw tutejszej ludności, kim się Pan czuje: Ukraińcem, Polakiem, Rusinem czy Moskalem? Zaprezentował się Pan nam jako reżyser teatralny, działający na Ukrainie, należącej wtedy do Związku Radzieckiego, i, jak widać, jeśli był Pan nie komunistą, to, w najlepszym przypadku, współczuł im Pan, ponieważ cała opozycja w Związku Radzieckim do 1935 roku była zniszczona. Możliwe, że w związku z tym zmienił Pan swoją narodowość? Za moich czasów przynależność narodową określało poddaństwo i wyznanie religijne, i właśnie w tymże Samborze żyli ludzie, należący do trzech, a nawet czterech, różnych konfesji. Nie mogę powiedzieć, że istniała między nimi międzywyznaniowa idylla, przemieniająca się w miłość, ale krew przelewano wyjątkowo rzadko i to nie z powodów religijnych, ale z zupełnie innych przyczyn. Mimo wszystko korzenie u trzech religii były jedne i te same – polańskie. A jeśli chodzi o przynależność państwową, to w czystej postaci nie istniała. Wystarczyło przepłynąć Tissę, żeby od razu trafić z Moraw do Austro-Węgier, Czech i Bułgarii. Wschodnie Karpaty tak często zmieniały swoich gospodarzy, że krążył nawet taki żart: Rusin zakarpacki, wychodząc ze swojego domu, stawał się obywatelem jednocześnie pięciu państw, które kolejno starały się uznawać go za swojego rdzennego mieszkańca. A Pan, jaką wiarę wyznaje? Pewnie, jak i wszyscy Moskale, wyrzekł się Pan wiary i jest ateistą?
– Na początku odpowiem na pierwsze pytanie: uważam się za Ukraińca, chociaż uznaję każdą sztukę i literaturę klasyczną, w tym także rosyjską, bez względu na narodowość autora. A jeśli mowa o Panu Bogu, to nie zawsze żyłem z Nim w zgodzie, szczerze się przyznaję, i to nie z własnej woli. Byłem ochrzczony, tak jak inni, i przez lata mego dzieciństwa prowadzano mnie do cerkwi, oczywiście, greckokatolickiej. I nie obchodziliśmy innych świąt oprócz świąt kościelnych. A kiedy dorosłem, zdobyłem wykształcenie i znalazłem się w Kijowie, – już w czasach Związku Radzieckiego, – to moją religią stał się teatr. A na Sołowkach, gdzie odsiedziałem trzy ostatnie lata mojego życia, nie było żadnej innej religii, oprócz więziennej. Dlatego też mówię Pani szczerze, biorąc odpowiedzialność za swoje słowa: kiedy ludzie sztuki zaklinają się i burzą, jacy to z nich wierzący, nie wierzcie im – przecież sztuka sama w sobie to diabelski przemysł, a noszenie dużego krzyża na piersi i chodzenie do cerkwi, o niczym jeszcze nie świadczy, ponieważ wiara jest mierzona według naszych uczynków. Proszę się spytać Walerego Filipowicza lub Romana Nikołajewicza – czy mogą oni być wierzącymi w największym ateistycznym kraju na świecie? To znaczy, wierzący nie tylko całą swoją duszą, ale otrzymujący ją także w cerkwi i zwierzający się z niej w cerkwi?
Oczy wszystkich zwróciły się ku wymienionym towarzyszom. Walery Filipowicz opuścił głowę, jak gdyby zbierając myśli, – widocznie pytanie nie było dla niego łatwe – ale odpowiadać na nie przed zebraniem tej mistycznej, nie radzieckiej grupy ludzi, za wyjątkiem bodajże jednego; ludzi, którzy byli jeszcze w dodatku martwi, jak dusze u Mikolaja Gogola, – uważał poniżej swojej partyjnej godności i kierowniczego stanowiska. Nadszedł najwyższy czas, aby wstać i opuścić ten sabat, ale jakaś nieznana siła utrzymywała go na miejscu. Nagle poczuł, że musi właśnie teraz odpowiedzieć szczerze i bezstronnie tym duszom na postawione mu pytanie. Coś się w nim poruszyło, ale czy był to szacunek w stosunku do znajdujących się tutaj postaci historycznych, czy świadomość ziemi ukraińskiej, czy też genetyczne odgłosy wiary własnych przodków. Zmienił swoją pozycję, i zaczął mówić wolniej niż zazwyczaj:
– Odpowiadam, można powiedzieć, szczerze, ale w danym przypadku robię wyjątek. Tak, urodziłem się w Samborze, mój ojciec był podpułkownikiem, ale wkrótce wyjechaliśmy stamtąd, i jak często to bywa u wojskowych, całe moje dalsze życie spędziłem w Nowej Kachowce, potem w Czarnowicach i w Kijowie. Sądząc po nazwisku, możecie wywnioskować, kim jestem z pochodzenia – oczywiście Rosjaninem. Mogę nazywać siebie, z dużym naciąganiem, wyznawcą myśli prozachodniej, wyjątkowo z powodu miejsca mojego urodzenia. To, po pierwsze. Po drugie, cała moja przeszłość to profesjonalny sport, wynikiem którego było olimpijskie złoto zdobyte na olimpiadzie w Monachium, za które nagrodzono mnie orderem Lenina i nie tak dawno przyznano mi stanowisko Sekretarza PK Komsomołu Republiki. Po trzecie, posiadam też stopień wojskowy, troszkę wyższy niż u mojego ojca, – jestem pułkownikiem Armii Radzieckiej i zaciekłym myśliwym – poluję na jelenie, dziki i dzikie kaczki. Dlatego też Bóg jest dla mnie źródłem szczęścia. A komu się powiodło, ten mówi o Bogu. Rozumiem, że jest to swego rodzaju bluźnierstwo, dlatego też nie chodzę do cerkwi.
– Być może, właśnie dlatego pod koniec tego roku wybiorą Pana na członka Europejskiej Rady Związku Lekkoatletycznego, a po kilku latach stanie się Pan członkiem Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego? – służalczym głosem powiedział nagle Fryderyk Zaine, patrząc najpierw gdzieś w sufit, a następnie na speszonego ministra. – Tak, tak, proszę się nie dziwić, jeszcze ani razu nie pomyliłem się w swoich przewidywaniach. A jeśli chodzi o Najwyższego, to przecież przez całe swoje życie byłem anarchistą – alchemia, jasnowidztwo i wiara w Boga to rzeczy w żaden sposób nieporównywalne i niezmierzalne.
– Nie mogę słuchać, o czym tu mówicie – wykrzyknęła rozdrażniona pani Marianna, robiąc znak krzyża, i wyjmując spomiędzy fałd swojego stroju niewielki brewiarz (modlitewnik). Przeżegnajcie się. Za tego typu pogańskie słowa dawno powinniście być wychłostani biczem o czterech końcach lub powinni was zmusić do leżenia krzyżem na progu kościoła, żeby wasze ciało deptali ludzie w imię Chrystusa. A potem należałoby was spalić na ognisku lub poćwiartować.
I Marianna otworzyła modlitewnik. Wszyscy tu obecni usłyszeli, jak w pokoju rozległ się trzask rozżarzonych sągów i gdzieś w oddali, jak gdyby zmiksowane gniewne słowa byłej carycy rosyjskiej, zabrzmiały wykonywane przez chór „sankrystyny” (zamiana organów), a następnie zaczęły się rozdawać delikatne dźwięki wykonywanego przez chór graduału (śpiew cerkiewny).
– W waszych czasach pewnie tak by postąpili, ale ci panowie, pardon, towarzysze, żyli czterysta lat po was i ich stosunek do religii jest teraz całkiem inny. A na dodatek ci panowie, pardon, towarzysze są członkami partii komunistycznej, której religią stał się wojujący ateizm – wtrącił się do rozmowy Jerzy Francewicz. – To miało wpływ na religię w ogóle. Pojawiło się tak wiele jej rodzajów, i wszystkie poważają tylko swoją religię i żadną inną. W ten oto sposób prostemu grzesznikowi łatwiej jest nie wierzyć w nic, niż nowo pojawiającym się kaznodziejom. Najsmutniejsze jest to, że religijni spekulanci działają pod przykrywką Chrystusa, chociaż ekumenizm, który jako pierwsi wprowadzili w życie unici, dzisiaj jest częstym zjawiskiem. I realizują go bynajmniej nie zwolennicy religii, a ludzie innych zawodów – kompozytorzy i muzycy. Proszę zajść w sobotę lub w niedzielę, na przykład, do kościoła luterańskiego, to usłyszy pan tam niemiecką, rosyjską, polską, żydowską muzykę i nawet jazz.
Nastąpiła przerwa. Każdy z obecnych – realnych i wirtualnych – a szczególnie realnych, zamyślił się nad swoją przynależnością do wszelkiego ziemskiego istnienia i nad tym, kto znajduje się nad tym całym istnieniem. Dla tego z siedzących przy stole, kto żył w przeszłości, pytanie było oczywiste i nie wymagało zastanowienia się – istniejemy na tej ziemi dlatego, że Bóg dał nam życie. I za to powinniśmy w przeciągu całego naszego życia na ziemi chodzić do kosciola i dziękować Bogu, składając błagalne modlitwy, aby otrzymać przebaczenie za grzechy. Dla bluźnierców i ateistów pytanie rodziło dylemat: czy Bóg jako taki w ogóle istnieje, czy też nie; w świecie, w którym zaczęły się pojawiać, tak jak w Związku Radzieckim, publikacje, zawierające twierdzącą odpowiedź na owo pytanie? Jako pierwszy próbował na nie odpowiedzieć Jusu Goczniajew:
– Ja oczywiście, w Boga nie wierzę, a jeśli bym wierzył, to napewno w Allacha, jednakże jakaś boska siła na tym świecie, widocznie jest. Opowiem wam jedna historię na potwierdzenie moich słów. W czasie wojny służyłem w tajnym oddziale lotnictwa. Zbieraliśmy dane o wszystkich wydarzeniach, jakie miały miejsce w koszarach dla personelu latającego, na aerodromach i na niebie. Na początku wojny panował okropny zamęt – straciliśmy połowę naszych samolotów, które nie zdążyły nawet wzlecieć, jakkolwiek był surowy zakaz rozprzestrzeniania plotek na ten temat. I oto pewnego razu w jednym z podmoskiewskich aerodromów wzleciał radziecki szturmowiec, broniący moskiewskiego nieba od niemieckich bombardowców. Po jakimś czasie nadeszła informacja o tym, że samolot został zestrzelony, po czym połączenie z pilotem zostało przerwane. A po pół godzinie sytuacja powtórzyła się. Pilot poinformował, że szczęśliwie wylądował na wojskowym lotnisku pod Swierdłowskiem. Radiooperatorzy nie wierzyli własnym uszom, sprawdzili ponownie, wszystko się zgadzało. Sytuacja wojenna w tym czasie nie dawała możliwości zapoznania się z tak zagadkowym przypadkiem. Tym niemniej, po dziś dzień pozostało tajemnicą, jak samolot, lecący z maksymalną prędkością 450 km/h, mógł pokonać w przeciągu pół godziny odległość między Moskwą a Swierdłowskiem, wynoszącą około 2500 km?.. Na to pytanie napewno mogłaby odpowiedzieć pani Hanna, dlatego że właśnie z nią zdarzyło się dokładnie to samo, co z bojowym samolotem radzieckim w listopadzie 1941 roku. Zgadza się, czyż nie?
Wszyscy spojrzeli na Hannę. A ona z szeroko otwartymi oczami wpatrywała się bezustannie w akwarium. Znajdowała się w skrajnym napięciu psychicznym, demonstrując przy tym nadludzką koncentrację swojej uwagi. Zdawało się nawet, że znajduje się ona jak gdyby w innym wymiarze – przecież musiała wziąć na siebie cały ciężar tego unikalnego i niezwykłego seansu spirytystycznego. A on rzeczywiście był unikalny. Przy zewnętrznym podobieństwie, nie posiadał sam w sobie wielu atrybutów, które należały do tego widowiska: brakowało obracania się stołu, nie było odbić glinianych lub gipsowych dłoni zaproszonych na seans duchów, natomiast ich obecność określały nie postukiwania i lewitacja, a realne pojawienie się postaci. I owe postacie były gotowe uczestniczyć w tymże widowisku dostatecznie długo, co najmniej, do świtu, kiedy były zmuszone rozpłynąć się w pierwszych promieniach wschodzącego słońca lub do momentu, kiedy siły Hanny się wyczerpią. Odpowiedź na postawione pytanie potrzebowała chwili przerwy i w ten oto sposób osłabiła napięcie panujące między nią, a wywołanymi przez Hannę obrazami.
– Nie odejdziemy, dopóki nie odpowie nam pani na pytanie – zadźwięczał czyjś głos.
Hanna powróciła ze spirytystycznej nirwany do realności, przemyślała zadane pytanie, i odpowiedziała:
– Nie mogę niczego powiedzieć na temat tamtego radzieckiego samolotu – nie byłam obecna przy tej tragedii, chociaż wierzę, że takie zdarzenie moglo miec miejsce. A to, co stało się ze mną, było rzeczywiście cudem, tylko cudem, w spełnieniu którego brał udział Najwyższy, wielki awatar Satia Sai Baba, a także mój duch, i oczywiście, ja sama. Z zawodu jestem stewardessą polskich linii lotniczych. Wczoraj wieczorem odbywaliśmy lot na trasie Warszawa-Nowy Jork i dosłownie po starcie, a dokładniej, po wzniesieniu się na wysokość około ośmiu tysięcy metrów miała miejsce awaria, która doprowadziła do katastrofy. Jednak po tym, jak zostałam wyrzucona z luku bagażowego, poderwała mnie jakaś nieziemska siła i po jakimś czasie opuściła mnie na ziemię. Jak widać, jestem cała i zdrowa, straciłam jedynie przytomność i doznałam silnego wychłodzenia organizmu. W kazdym badz razie moge z pamieci odtworzyc plany takich miast jak Lublin, Zamosc, Tomaszow Lubelski, jakby widzianych z ogromnej wysokosci i znajdujacych sie na trasie mojego cudo-lotu. A pierwsze, co przyszło mi do głowy, po tym, jak się ocknęłam, były wiersze, nawet nie wiem, czyjego autorstwa:
Kiedy wznosimy się we śnie, milczymy.
Bez skrzydeł, bez myśli, bez strachu, bezdźwięcznie,
Bez dychotomii o wietrze i chmurach, —
Dłońmi ślizgamy się po horyzoncie,
Obserwując siebie od wewnątrz,
Dziwiąc się sobie ponad ziemią,
Stajemy się znowu sobą
I staczamy się w dół… Z wysokości… Z wysokości… … A razem z wierszami pojawiło się uczucie obecności kogoś jeszcze, ale jak gdyby nie do końca realnego człowieka, najprawdopodobniej, jego ducha. I o ile do tej pory orientuje się pan w mojej sytuacji, panie kapitanie, przepraszam, towarzyszu kapitanie, i pyta się pan mnie o to, to możliwe, że w tym powietrznym lejku, w którym znajdowało się moje ciało, był i pan? A być może i pozostali goście też tam byli?
– Tak, to absolutna prawda, zgadła pani. My wszyscy, znajdowaliśmy się w tym czasie na piątym poziomie nieba, i uczestniczyliśmy w tym niewiarygodnym dla pani lądowaniu, – odpowiedział na jej pytanie Łeś Stefanowicz – tylko w żaden sposób nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego tak ciągnie panią w nasze rodzinne strony. Ale o ile znaleźliśmy się tutaj wszyscy i siła naszego przekazu zwiększyła się podwójnie w związku z tym, że pochodzimy z tych okolic, nie pozostaje nam nic innego, jak kontynuować naszą miłą rozmowę. Przypomniałem sobie jeden utwór Konstantyna Simonowa – „Żywi i martwi”, zdaję się, że to jego powieść? Jakkolwiek jest tam mowa o czym innym, ale jej tytuł bardzo pasuje do naszej sytuacji. Czyż nie?..
Zrobil pauze, spojzyl na stol i sie zapytal:
– Proszę powiedzieć, co to za pudełko leży tam na stole? Czy to nie szachy?
Przeskok był nadzwyczaj niespodziewany, ale Romik szybko odpowiedział:
– Nie, to nie szachy. To nardy.
– Nardy? A co to za gra?
– Dziwne, że pani nie zna. Ta gra ma już ponad dwa tysiące lat. Pojawiła się w Persji, a do Europy przywieźli ją krzyżacy, i zaczęli ją tam nazywać tryktrak.
– A wiecie, że u nas w obozie na Sołowkach oprócz warcabów, wylepionych z chleba, i kart zrobionych przez aresztantów z kołdry, nie było niczego?
Wszyscy współczująco zamilkli, a Jerzy Francewicz położył nawet rękę na ramieniu swojego rodaka, jeńca obozowego rozstrzelanego w Gułagu pięćdziesiąt lat temu.
– Przypomniałem sobie to, o czym pan, panie Romik, opowiadał, i potwierdzam historyczny fakt, przytoczony przez pana, – powiedział Jerzy. – Kiedy braliśmy Turków do niewoli, wielu z nich posiadało taką grę i po turecku nazywali ją, jeśli się nie mylę, tawła. A kości, które rzucali, nazywały się zarami. Słychać było tylko, jak przetaczały się po desce i bzmialy niezrozumiałe dla mnie wtedy jeszcze słowa „szesz-besz”. A może chcecie zagrać?
– Proszę bardzo – i Romik otworzył planszę.
– Kto zagra ze mną? – spytał się Kulczycki.
– Ja mogę spróbować – powiedział Fridrich Zeine. – U nas w Niemczech mieliśmy tą grę, grałem w nią dosyć często. Przywieźli ją do nas, zdaje się, z Anglii, ale tam inaczej ją nazywano. Jeśli się nie mylę – backgammon.
– Jakie to ma znaczenie, – przerwał mu Jerzy Francewicz – ale, jeśli mamy trzymać się prawdy historycznej, to grę tą odkryli też w piramidach egipskich, w grobie Tutenchamona, o ile się nie mylę, wynika, że grano w nią już co najmniej trzy tysięcy lat temu. Dobra, starczy tego gadania. Stańcie naprzeciwko mnie i rzucajcie kości.
Graczom zaiskrzyły się oczy. Mnich wysunął gołą kościstą rękę z owalnego pola swojego hologramu, zgarnął kości i rzucił je na planszę. Wypadły dwie szóstki. Ta sama ręka zdjęła z górki dwa czarne pionki i wyprowadziła je na szósty punkt. Następnie wysunęła się inna ręka, owinięta rękawem z dobrego holenderskiego sukna z jedwabną falbanką, również wzięła kości i rzuciła nimi. Wypadło pięć-trzy. Na przeciwległych punktach planszy wystawiono dwa białe pionki. Znowu rzucił mnich i wypadły dwie szóstki. Rzucił Kulczycki – pięć-trzy. Znowu mnich i znowu sześć-sześć. Znowu Kulczycki i znowu pięć-trzy. W tym momencie po ostatnim rzucie rozległ się dźwięk gromu, otworzyło się na oścież okno w wyniku silnego porywu wiatru, i od sufitu odpadł kawałek tynku, po czym z hukiem spadł na ziemię. Dla wszystkich siedzących przy stole i wiszących nad nim wydało się to nie tylko straszne, ale i podejrzane – któryś z wirtualnych gości upatrzył w tym znak z wysokości i wypowiedział nawet słowo „szuler”. W odpowiedzi Fryderyk Zeine powoli objął wszystkich wzrokiem, jeszcze raz uważnie popatrzył na planszę i zaczął mówić:
– Szuler to nie mój zawód. Prędzej przepowiadacz przyszłości lub jasnowidz. Będąc jeszcze całkiem młodym człowiekiem, odwiedziłem we francuskim mieście Salonie grób wielkiego Nostradamusa, którego prochy znajdowały się w cerkwi francuskiego klasztoru. Mówię, że się „znajdowały” dlatego, że francuscy rewolucjoniści przez ponad dwieście lat bezcześcili jego grób i jego szczątki były ponownie pochowane zgodnie z rozporządzeniem Robespierra w tym samym mieście, tylko w cerkwi Świętego Laurencjusza, a ci, którzy zbezcześcili jego zwłoki, zostali skazani na śmierć. Na grobie wielkiego astrologa postawiono płytę z następującymi słowami: „Tutaj pochowano znakomitego Michela Nostradamusa, jedynego ze wszystkich śmiertelników, który miał cześć utrwalić swoim prawie, że boskim piórem – dzięki wpływowi gwiazd – przyszłe wydarzenia dotyczące całego świata”. Stojąc przy grobowcu, po przeczytaniu tych słów, poczułem nagle, jak zaszła we mnie jakaś chwilowa zmiana: w świadomości, w sercu, we wnętrznościach, słowem, w całym moim organizmie. Jak gdyby zamieszkała we mnie jakaś nowa istota, może anielska, a może diabelska – do dziś nie mogę tego pojąć. Właśnie od tego momentu zacząłem widzieć i czuć tak wiele, że jeśli chciałoby się przekazać to wszystko na piśmie, to nie starczyłoby papieru, produkowanego od czasów faraonów aż po dzień dzisiejszy. Otrzymałem dar powszechnego widzenia i właśnie teraz postaram się wam to udowodnić.
Na chwilę przerwał, zaczerpnął z akwarium swoją kościstą dłonią garść wody, nie uroniwszy przy tym ani kropli i umieścił ją w ziejącej niszy, która wcześniej pełniła funkcję ust. Następnie kontynuował:
– Byliśmy z wami przed chwilą świadkami historycznej przepowiedni, – tak, tak, proszę się nie dziwić – dotyczyła ona przyszłości Europy i tego kraju, na terytorium, którego akurat się znajdujemy. Może was zdziwić związek pomiędzy losami wielkiego państwa z liczbami, które wypadły na kościach, tym nie mniej, dokładnie go widzę. Proponuję wysłuchać mnie do końca, jako że dla tych, którzy jeszcze dzisiaj żyją, te przepowiednie mogą mieć bardzo poważne konsekwencje. A więc, cóż widzę?
Z tymi słowy mnich utkwił swój wzrok w planszę, i na oczach wszystkich ona zaczęła zmieniać swój kształt – prostokątna forma zaczęła przekształcać się w formę owalną. Owej metamorfozie towarzyszyło skrzypienie, wybuchy, szczęk łańcucha i ryczenie motorów. Pochodzące ze zdeformowanej planszy szumiące dźwięki wywoływały nie kojarzące się z niczym asocjacje: jak gdyby gigantyczny średniowieczny podziemny most zaczął się opuszczać, a po moście przemieszczał się pododdział współczesnych czołgów i transporterów opancerzonych, a na dodatek przeleciała ponad nimi eskadra samolotów bojowych, i gdzieś niedaleko słychać było wybuchy bomb. Kiedy dźwięki zamilkły, mnich zaczął mówić dalej:
– Widzę w tej owalnej formie współczesną, jak dziś mówią, Eurazję, na której, podobnie, jak na szachownicy, wkrótce rozpocznie się walka o globalne panowanie. Prowadzących graczy jest kilku, a główny gracz to gość z Ameryki. Pozostali gracze znajdują się w zachodniej, wschodniej, centralnej i południowej części tego owalnego pola. Wszyscy oczekiwali na kolejną partię szachów, której celem była całkowita zmiana istniejącego porządku świata. Początkiem partii stanie się wydarzenie, które będzie miało miejsce w socjalistycznych Węgrzech. Będą to działania, związane ze zniszczeniem umocnień na granicy z Austrią, które odbyły się w dniu 9 maja, dokładnie dwa lata po dzisiejszym wydarzeniu, i czterdzieści cztery lata po skończeniu II wojny światowej. A po pięciu miesiącach rząd tego kraju ogłosi odkrycie granic, i ze wschodnich Niemiec przemaszeruje przez Węgry do Austrii w ciągu zaledwie trzech dni około piętnastu tysięcy niemieckich obywateli. Po dwóch miesiącach od tych wydarzeń, mur berliński przestanie istnieć. Kawałek tynku, który odpadł od sufitu w naszym pokoju, dał nam znać o zbliżającym się wydarzeniu. A na dodatek, po ponad dwóch latach przestanie istnieć największy kraj na mapie geograficznej świata, zwany Związkiem Radzieckim. Wydarzenie owo będzie miało miejsce 25 grudnia 1991 roku, kiedy głowa państwa, który otrzymał od swoich staropolskich kolegów przezwisko „Miszka-worek” za zamiłowanie do łapówek i podarunków, podpisze oficjalnie w obecności telewidzów dekret o zrzeczeniu się pełnomocnictwa dowódcy naczelnego. Pojawi się znany wers poety w nowej redakcji „Sławię ojczyznę, która jest, ale po trzykroć tą, która (bedzie)… była”. Po czym rozleci się piętnaście republik, należących do byłego kraju związkowego i dzięki temu staną się one politycznie i ekonomicznie niezależne. Proszę spojrzeć, moje kości, na których wypadały szóstki, – a właśnie republiki związkowe są takimi „szóstkami” wielkiej Rosji – rozbiegały się, jak zauważyliście, w różne strony i to wskazywało na proces rozpadu, który był już za pasem. Potem nastąpią lata strasznego upadku wszystkich tych krajów bez wyjątku, następnie wstępowanie niektórych z nich w liczne związki, w tym także i wojenne, i stopniowe wyrównywanie szans. Co będzie dalej, pokazują kości, rzucone przez Jerzego Francewicza. Pięć plus trzy daje osiem – właśnie taka liczba krajów stanie się władcami losów człowieczeństwa w najbliższej przyszłości, a dokładniej, około dwustu przedstawicieli tych krajów, które wejdą do tzw. Grupy Bilderberg. Oprócz tego, nas, siedzących tutaj przy stole, jest też ośmioro – w tym troje żywych i pięcioro, niestety, już dawno znajdujących się w świecie zmarłych. Dla nas pięciorga, jest już bez różnicy, co będzie dalej ze światem, ale pozostała trójka znajduje się w centrum zbliżających się przemian. I niech Bóg da, aby w najbliższym czasie nikt z nich nie zasilił naszych szeregów.
Mnich Zeine zamilkł. Jego oczodoły płonęły, a czaszka rozgrzała się, niczym płyta elektryczna, przez którą przeszedł prąd wysokiego napięcia. Wszyscy znajdowali się pod wrażeniem wypowiedzianych przed chwilą słów, tylko żywi uczestnicy byli porażeni nie tyle efektem płomiennego przemówienia, pochodzącego od człowieka, który zmarł prawie czterysta lat temu, co sensem usłyszanej przemowy.
– A co się stanie z naszą rodzimą Ukrainą? – spytał nagle Roman Nikołajewicz.
– Ukraina będzie podzielona. Podzieli się podobnie, jak Czechosłowacja. Po dwóch latach od podziału Wschodnich i Zachodnich Niemiec pojawią się dwa niezależne państwa – Czechy i Słowacja, znacznie później zrobi to Ukraina. Jej zachodnia część będzie sformowana na wzór i podobieństwo ZURN – Zachodnio-Ukraińskiej Republiki Narodowej z 1918 roku, i której władze, do rzeczy, zostały utworzone tutaj, w Samborze, z pisarzem Andriejem Czajkowskim na czele. I wydzieli się z niej jako republika federacyjna, Republika Karpacka, którą utworzą na wzór Ukrainy Karpackiej z 1939 roku, istniejącej raptem dziesięć dni, na terytorium ówczesnej Czechosłowacji. Jak zapewne wiecie, prezydent owej republiki, monsinior Augustyn Wołoszyn, został aresztowany i przesiedział w więzieniu około roku, po czym uwolniono go na rozkaz Stalina razem z wnuczką Iwana Franko i oboje wyjechali do Kanady. Tak zakończyła się historia Ukrainy Karpackiej, ale teraz odrodzi się ponownie ku radości całego narodu Rusinow. Taki oto los czeka waszą Ukrainę.
– A co z Polską?
– Polska wejdzie do europejskiej wspólnoty państw, i nawet nieźle będzie sobie tam poczynać.
– A dalej, co będzie dalej ze światem i z nami wszystkimi?
Mnich uważnie popatrzył na powierzchnię planszy, wziął kości do ręki, pograł z nimi w dłoni i rzucił na planszę. Rzut był umiarkowany, tym niemniej, kości wyleciały poza pole gry i po raz kolejny, jak gdyby się umówiły, obie kostki zatrzymały się na cyfrze „sześć”.
– Tak, wszystko się potwierdza – z jakiegoś powodu powiedział zmieszany Zeine – znowu dwie szóstki i tym razem wskazują one w sumie nie na liczbę dwanaście ale na… dwunasty rok. Ponieważ w tym stuleciu już go nie będzie, przepowiednia jest adresowana do 2012 roku. I tutaj widzę wiele: lokalne katastrofy na Ziemi, radykalne przemiany w świadomości, a nawet narodzenie nowego człowieczeństwa i razem z nim nowej cywilizacji, słowem czeka nas apokalipsa.
Jeszcze raz uważnie przyjrzał się tylko dla niego zrozumiałym znakom na planszy, podniósł swój łeb tak, żeby oczodoły były skierowane na siedzących przy stole, po czym kontynuował:
– Tuż przed moją śmiercią zapoznałem się z pewnym mnichem, który uczestniczył w wyprawie do Ameryki, której celem była chrystianizacja amerykańskich Indian z plemienia Majów. Stamtąd, to znaczy z Meksyku, przywiózł ze sobą kilka glinianych tabliczek, na których był przedstawiony kalendarz. Owy kalendarz też kończył się na 2012 roku, a dokładnie na dacie 21 grudnia. Możliwe, że to przypadkowa zbieżność i mojemu znajomemu po prostu nie wpadły w ręce pozostałe tabliczki, na których kalendarz mógł być rozpisany na czas nieokreślony. Ale dzisiejsza przepowiednia zmusza mnie do innego myślenia. Kości, jak zauważyliście, wyleciały poza pole gry. A to oznacza, że w 2012 roku, w dniu przesilenia zimowego, będzie miało miejsce najstraszniejsze wydarzenie w przeciągu całej historii istnienia naszej cywilizacji – ulegnie ona zniszczeniu. Zniknie m. in. Wielka Brytania, północna i południowo-zachodnia Europa, północno-zachodnia część Rosji. Połączą się Morze Czarne i Kaspijskie i cały Kaukaz, który w ten sposób odejdzie spod wpływów swojego północnego sąsiada. Sankt-Petersburg i Kaliningrad pójdą pod wodę, Moskwa, jako stolica państwa zostanie niezwłocznie przeniesiona do Niżniego Nowogrodu. Do tego czasu ludzie poczują się winni wobec przyrody, i naruszając jej prawa i harmonię, skierują swoje wszelkie dążenia i pomysły na moralno-etyczne tory, ale będzie za późno, jako że jedynym sposobem zatrzymania władzy w państwach demokratycznych będzie powrót do dyktatury. Dlatego też „reżim Łukaszenki” okaże się czuć nie wzorcowym i godnym naśladowania. Ale taki stan nie będzie trwał długo. Kataklizmy kosmiczne zniszczą resztki starej cywilizacji i na jej zgliszczach powoli zaczną powstawać nowe ogniska, których siłą napędową staną się następne pokolenia ludzi o dziwnej nazwie „indygo”.
Правообладателям!
Это произведение, предположительно, находится в статусе 'public domain'. Если это не так и размещение материала нарушает чьи-либо права, то сообщите нам об этом.